W trakcie konferencji prasowej kończącej udział B. Obamy w szycie NATO w Warszawie, prezydent USA zapytany został opinię na temat kryzysu migracyjnego i postawy krajów europejskich wobec tego zjawiska. Z odpowiedzi amerykańskiego przywódcy warto zapamiętać dwie rzeczy.
Po pierwsze B. Obama podkreślił "pozytywną rolę i wielki wkład w rozwiązanie problemu przez A. Merkel, która okazała swą wielką wrażliwość" oraz słowa, które można uznać za uzasadnienie wcześniejszej opinii i fundament przyszłej polityki USA wobec uchodźców: "w USA każdy skądś pochodzi" - stwierdził prezydent Stanów Zjednoczonych. Ta fundamentalna prawda, ukazująca USA jako kraj imigrantów musi mieć swoje konsekwencje w postaci otwartej postawy na tych, którzy - jak podkreślał B. Obama - chcą tam żyć, ciężko pracować i mieć dzieci. Dzięki temu "Stany Zjednoczone nie mają problemów z demografią" - co także zauważył prezydent.
I to jest słuszna koncepcja - jak powiedziałby każdy amator politycznej poprawności gdyby nie pewien problem z podstawowym założeniem tej postawy. Czy rzeczywiście "w USA każdy skądś pochodzi"? Chwila zastanowienia prowadzi do oczywistego zaprzeczenia i pytania: A co z 'rdzennymi mieszkańcami USA? Co z Indianami zamieszkującymi te tereny? Czy oni - pamiętając o swojej historii także z takim entuzjazmen wypowiadaliby się o dobrodziejstwach płynących z otwartości na kolonizujących ich kraj europejskich imigrantów? A pamiętać powinniśmy, że Indianie zamieszkujący USA są w tej szczęśliwej sytuacji, że przetrwali i mogą dzisiaj w tej kwestii przedstawiać swoje wątpliwości. Rdzenni mieszkańcy Tasmanii takiego szczęścia nie mieli - całkowicie wytępieni przez Australijczyków, czyli potomków brytyjskich kolonistów. Niewiele brakowało by ten los spotkał rózwnież Aborygenów.
Czy z tych historii płynie jakiś morał? Może taki skromny jeden, że w sprawach wielkich migracji zawsze lepiej jest zachować pewien umiar i ostrożność. A drugi to taki, że warto jednak znać - przynajmniej - historię własnego kraju.
Inne tematy w dziale Polityka