Przedwczoraj I. Janke opublikował na S24, niepokojącą w swojej wymowie, notkę o polskiej "rewolucji 2020". Nie będę jej tu omawiać, bo większość z "salonowców" chyba się z nią zapoznało. Zacytuję w tym miejscu tylko kilka fragmentów, oddających - jak sądzę - jej główne przesłanie:
"To, co dziś dzieje się na polskich ulicach, to coś znacznie większego i głębszego niż walka o prawo do aborcji, czy kolejny protest ludzi niezadowolonych z rządów PiS. (...) Rewolucja kulturowa postępuje w tempie zastraszającym i szokującym dla tradycyjnej części społeczeństwa.(...) Mamy dziś w Polsce prawdopodobnie do czynienia rewolucją kulturową na miarę 1968 roku w Ameryce i Francji. To rewolucja, która zmienia nasz świat na wiele lat. Tak jak wtedy, tak i teraz – ten bunt jest autentyczny i głęboki."
Czyli, podsumowując, dla I. Janke, to co dzieje się "na polskich ulicach" to nie jest zwykły protest osób niezadowolonych z orzeczenia ostatniego TK ale widomy, symboliczny pochód "głębokich zmian kulturowych na miarę 1968 roku" postępujących - w dodatku - w "zastraszającym tempie". Każdy oczywiście ma prawo do swoich ocen "głębokości" i "tempa" zmian, wydaje mi się jednak, że tak jak w swoich ocenach "tempa i głębokości" I. Janke "lekko przesadza", tak w porównaniu obecnych protestów do kulturowych zmian 1968 po prostu się myli. Obecny protest Strajku Kobiet" i "koalicyjnych środowisk" nie ma nawet cienia potencjału zmian porównywalnego do ruchu 1968. Zacznijmy od początku.
Co jest nowego w ruchu "Wyp...lać"?
Wiele osób, w tym I. Janke, doszukuje się jakiejś nowej jakości w tym co oglądaliśmy ostatnio na ulicach polskich miast. Ostentacyjna wulgarność, agresywny antyklerykalizm, czyste 100% chamstwo - to coś nie oglądanego/słyszanego dotychczas w polskiej przestrzeni publicznej - słyszymy w ich wypowiedziach. Ale czy naprawdę jest to coś nowego? Czy może jest to tylko zmiana ilościowa a nie jakościowa lub efekt szczególnego zainteresowania protestem przez media?
Chyba pierwszy raz, na masową skalę, z wylewem prymitywizmu i chamstwa w przestrzeni publicznej mogliśmy się spotkać kilka miesięcy po katastrofie smoleńskiej pod Pałacem Prezydenckim, gdy atakowano tzw. "obrońców krzyża". Było tam wszystko: wyszydzanie, wulgarne napaści słowne, nienawiść, napaści fizyczne. Wszystko - jak się wydaje - z przyzwoleniem władz miasta i państwa.
Z podobną, prowokacyjną, programową wręcz, estetyczną wulgarnością, mieliśmy do czynienia na "Marszu Szmat" organizowanym przez środowiska feministyczne. Prymitywne hasła na kartonach, dumnie wznoszone nad głowami, można było oglądać na corocznych "Manifach" (zgoda, że znacznie rzadziej), warto przypomnieć słynne "Pierdolę nie rodzę" niesione przez S. Blumsztajna. Podobnie na "Paradach równości" nie brakowało haseł z "ch...mi", "pier...leniem" i "ru...em" itp.
Ale to i tak było przedszkole w porównaniu z tym co słyszeliśmy na wszelkiego rodzaju taśmach z nagraniami czołowych polityków, w tym prezentowanych obficie w TVP nagraniach z restauracji "U Sowy i przyjaciół". Kto tam nie rzucał mięsem? Ministrowie, prezesi banków i spółek giełdowych, nawet ks. Sowa radził sobie z wdziękiem budowlańca lub bieszczadzkiego drwala po obfitym "spożyciu". Skąd więc to zdziwienie "językiem młodego pokolenia" i lamenty nad "głęboką przemianą"? Po prostu w jednym czasie i miejscu zebrało się towarzystwo, które takiego języka używało i używa: politycy, środowiska feministyczne i LGBT. Jednak najważniejszy wniosek po wyborach w 2015 r. jest taki, że społeczeństwo takiego języka nie toleruje, trudno zatem mówić o jakichś "głębokich zmianach".
Żeby nie było nieporozumień, jest to język oczywiście nie wszystkich polityków, ale bez wątpienia zjawisko dotyczy wszystkich opcji politycznych - od prawa do lewa. Od P. Kukiza (i jego wpisów na tt) przez polityków PSL (A. Butra), PO, SLD i PiS (ci ostatni nie słyną może z wpisów "wulgarnych" ale z kulturą niewiele mających wspólnego: Tarczyński, Pawłowicz).
Od "zajebiście" do "Duda ty ch..ju" - nie rewolucja a ewolucja.
Trudno też zgodzić się by zmiany w języku zachodziły w jakimś "zastraszającym tempie".Właściwie od Psów Pasikowskiego (prawie 30 lat temu) słowo "kurwa" przedstawiane było jako słowo "silnych facetów" a nie kogoś, kogo określano terminem oznaczającym..."żeński organ płciowy". 10 lat później fraza: "kurwa, ja pierdolę" za sprawą bohatera (nauczyciela j. polskiego) filmu M. Koterskiego weszła do potocznego języka jako tekst "kultowy". W filmach P. Vegi język ten to już właściwie znak rozpoznawczy jego twórczości - a filmy Vegi to jest top aktualnej listy kinowej popularności. W tym samym momencie - mniej więcej - prof. J. Miodek, niczym Don Kichot, prowadził swoje prywatne boje z coraz bardziej popularnym słowem "zajebisty".
Powolutku, małymi kroczkami, ewolucyjnie doszliśmy więc do czasów, w których prof. UW może sobie napisać (na tt) o tym, żeby: "jakiś pojeb z krzyżem (blokujący paradę równości) wypierdalał"...a na wiecu wyborczym w Pucku krzyczano na Prezydenta: "Duda ty ch...ju".
https://warszawa.wyborcza.pl/warszawa/7,54420,25084735,profesor-uw-po-paradzie-rownosci-w-plocku-pisze-o-po-ebie-z.html
Czy dzisiejszy antyklerykalizm jest bardziej radykalny?
Z tym twierdzeniem także ciężko się zgodzić. I. Janke twierdzi, że "nawet za komuny nie było tego z czym mamy do czynienia dzisiaj". Nie ma sensu wracać do czasów głębokiej komuny i czasów systemowej walki z Kościołem,. do czasów zastraszania, pobić przez "nieznanych sprawców" i - nawet - morderstw. Te porównania nie mają sensu. Za komuny, walczący z kościołem nie musieli robić "wjazdów na chatę" proboszczom ani awanturować się w trakcie mszy. Mieli do wyboru o wiele bogatsze spektrum metod oddziaływania na niewygodnych dla siebie księży i wiernych. A nienawiść do Kościoła nie skończyła się przecież w 1989 roku. J. Urban prowadził swoje "Nie", a po nim na antyklerykalnych nastrojach karierę robił J. Palikot. Czy "palikotowej" akcji "zdejmowania" krzyża w sali sejmowej nie towarzyszyły równie mocne emocje i poczucie, że kilka lat po śmierci JP II coś się w młodym pokoleniu zmieniło, że "pokolenie JP II" było tylko iluzją?
"Make War, Hate PiS"
Najbardziej jednak dziwi mnie doszukiwanie się alternatywnego potencjału kulturowego w obecnych protestach i ruchach protesty te animujących i porównywanie go do ruchu z 1968 roku.Tymczasem - gdy przyjrzymy się dokładniej - obecne ruchy i protesty przez nie wywoływane różnią się od protestów "dzieci kwiatów" niemal pod każdym względem: ideologicznym (filozoficznym), programowym, estetycznym, formami ekspresji. Te różnice (jakości obydwu ruchów) są tak ogromne, że naprawdę trudno mi uwierzyć, że ktokolwiek może widzieć w obecnych protestach jakiś potencjał "kulturowej alternatywy".
1. Po pierwsze hipisi głosili pokój nie wojnę. Nie wołali na ulicy, ani w sali sejmowej "to jest wojna" ale wołali "stop the war, give peace a chance". Popularność wśród młodych ludzi ruch hippisowski zdobył między innymi dzięki buntowi przeciw wojnie. Realnej wojnie prowadzonej przez USA od lat 60-tych w Wietnamie. Sprzeciw przeciw wojnie nadawał temu ruchowi "głębi", szlachetności i humanizmu, o którym ruch "prawa do wolnej aborcji" może tylko marzyć. Ponadto nie były to tylko hasła ale styl życia. Pacyfizm był nie tylko postawą "anty". To była pozytywna propozycja alternatywnej "afirmacji życia", wyrażanej w codziennej życzliwości i altruizmie wobec ludzi...raczej obcej dzisiaj, w dobie nasilającej się epidemii, protestującym. Taka "kultura morderczego egoizmu" - co prawda rozpowszechnia się w Europie, jak możemy wyczytać z medialnych doniesień, ale czy może rzeczywiście być jakąś alternatywą?
https://wydarzenia.interia.pl/raporty/raport-koronawirus-chiny/aktualnosci/news-mlodziezofobia-nowe-zjawisko-w-hiszpanii-i-portugalii,nId,4828942#iwa_source=special
2. Ruch "dzieci kwiatów z 1968 to nie były 2-3 hasła ale ideologia, zbiór wartości, której liczne owoce obserwować możemy dzisiaj, po 50 latach także w Polsce. Na przykład odejście od brudnych, kopalnych źródeł energii, dzisiejsza moda na wegetarianizm to nic innego jak implementacja hippisowskich haseł: "powrotu do natury" czy "życia zgodnego z naturą".
3. Ponadto - w przeciwieństwie do obecnych protestów - ruch hippisowski był "jakąś tam" społeczną alternatywa wobec ówczesnego systemu, systemu społecznego i technicznego. Komuny zakładane przez hippisów, ideał życia prostego, kolorowego, szczęśliwego, w miłości do ludzi i przyrody to jednak "trochę więcej" niż prawo do aborcji. Hasło "make love" wydaje się chyba nieco bardziej atrakcyjne niż hasło "dajcie nam się ruchać" i "jebać PiS" obecnie protestujących. Nawet jeśli dodamy do tego hasło "księża na księżyc" to i tak "rewolucja 1968" to "projekt kulturowy" nieco bardziej atrakcyjny kulturowo i złożony. Dzisiaj protestujący - poza aborcją - niewiele chcą zmieniać. Są głęboko zakorzenieni w porządku technicznym ze swoimi smartfonami, social mediami oraz innymi elektronicznymi zabawkami i wirtualnymi placami zabaw.
4. Jednak to co najbardziej odróżnia obydwie "rewolucje" to powierzchowność,estetyka obydwu ruchów. Czy "czarne marsze" wściekłych ludzi, z błyskawicami na maseczkach mogą uwieść młode pokolenie tak jak kolorowe "dzieci kwiaty" uwiodły młodzież lat 60-tych i 70-tych? Czy można sobie wyobrazić jakiś popularny hymn "czarnego pokolenia", ich "Woodstock pod znakiem błyskawicy", na którym śpiewano by utwory wychwalające radość z życia "po aborcji"? OK. Da się to wyobrazić: Marlin Manson. Nergal, Slayer i kilka zespołów death metalowych na scenie, tłum kołyszących się osób przy scenie w koszulkach "miałam n aborcji"...
Ale porównywać to z ruchem 1968 roku to tak jak porównywać marihuanę z pavulonem. Nienawiść nie ma szans by być jakąkolwiek kulturową alternatywą. Nienawiść może tylko niszczyć, nie może być więc żadną "kontrkulturą" prowadzącą do "GŁĘBOKICH" zmian.
Inne tematy w dziale Społeczeństwo