Metawersum, Poziom: 2. Holon 7, rok 33576
Aurora Nano była uroczą dziewczynką. Miała 14 lat, loczki koloru bardzo jasnego zboża, oczy koloru bardzo jasnego nieba i była bardzo inteligentna. Ogólnie wszystko u niej było „bardzo”. Była także bardzo dobra i bardzo śliczna. Tak więc, jak wspomnieliśmy, była bystra i to tak, że jej tata postarał się dla niej o indywidualny program nauczania.
Z ostatniego wykładu pamiętała, że indywidualne nauczanie zawsze jest bardziej efektywne od jednego programu szkolnego dla wszystkich albo wykładów w dużych grupach, ponieważ umysł każdego człowieka jest inaczej zbudowany, ma inną pojemność i ograniczenia, inaczej też chłonie wiedzę.
Robi to nie tylko w innym tempie, ale i w inny sposób.
Na przykład jedni wolą uczyć się z tekstu, inni z obrazów, a jeszcze inni wolą słowo mówione i wszelkie dźwięki. Niektórzy lubią robić coś i uczyć się niezależnie, i chociaż też potrzebują nauczyciela, na ogół wolą eksperymentować i błądzić sami, aż do szczęśliwego finału zakończonego jakimś etapem: nagłym olśnieniem, czyli zrozumieniem bardzo złożonego zagadnienia, którego nie mogli pojąć przez miesiące lub zbudowaniem modelu jakiejś równie złożonej maszyny, która z perspektywy czasu wydaje się prosta w konstrukcji, czego wcześniej nie byli w stanie zauważyć.
Ta część naszej opowieści zaczyna się w momencie, w którym Aurora uczyła się takich właśnie rzeczy w swojej małej klasie.
W tej chwili stanowiła ją piękna łąka z kwiatami we wszystkich kolorach tęczy i jezioro, do którego wpadał mały strumyczek. Obok strumyczka była jeszcze ławeczka z nauczycielką i nauczycielem, którzy wciąż trzymali się za ręce i również byli bardzo mądrzy oraz jeszcze kilkoro uczniów z jej szkoły.
Całość uzupełniał parkowy stolik ze smakołykami, przenośna lodówka z obiadem i lodami sorbetowymi, zawierającymi dużo glukozy, kanapki, napój ze świeżej mięty z cukrem i lodem – w odróżnieniu od coli dobrze gaszący pragnienie podczas upału – oraz ćwierkające ptaszki i fruwające tu i ówdzie błękitne, różowe i białe motyle.
Aurora z wypiekami na twarzy słuchała swojej nauczycielki, noszącej dźwięczne imię Pani Rodzynka, która właśnie mówiła:
– ...Szerokie zainteresowania multidyscyplinarne i związana z tym wiedza ogólna to tylko początek, kochanie.
Osiągnięcie poziomu eksperta w danej dziedzinie to kwestia nie tyle bardzo wysokiej inteligencji, ile praktyki i czasu około 10 000 godzin, czyli mozołu i trudu poświęconych na obcowanie z danym zagadnieniem. Tyle więc mniej więcej trzeba poświęcić, aby nasz umysł przyswoił porządnie nową dziedzinę wiedzy lub umiejętność. Na przykład, aby nauczył się dobrze elektroniki, architektury i budowania domów, jakiegoś języka obcego, komponowania muzyki i gry na jakimś instrumencie, stolarki czy rysunku na poziomie lepszym, niż robi to dobry rzemieślnik czy inżynier. Na każdą z tych dziedzin potrzeba mniej więcej tyle samo czasu, ok. 10 tys. godzin.
Ja sama osobiście nie wierzę w coś takiego jak „talent”. Dla mnie istnieją jedynie predyspozycje uwarunkowane genetycznie, wtedy nauka danej umiejętności idzie szybciej. Predyspozycje, czyli stan kwantowy i neuronalny, od jakiego startuje losowo zainicjowany, świeżo powstały ludzki umysł, w którym ilość kombinacji i stanów wewnętrznych połączeń jest większa niż ilość atomów we wszechświecie, ale została wstępnie ograniczona przez program zawarty w naszych genach.
Dzięki czemu jakaś osoba, która przez przypadkowe ułożenie się kombinacji kilku zasad w łańcuchu DNA, ma lepszy słuch muzyczny, ponieważ jej ośrodek słuchu w mózgu jest tam lepiej wyposażony – może nauczyć się grać na fortepianie szybciej i lepiej od swoich koleżanek i kolegów z klasy.
– Także ważne są warunki socjalne, w jakich ktoś dorastał: np. bieda lub bogactwo rodziny – dodał nauczyciel – braki w ich wykształceniu i wiedzy życiowej lub przeciwnie: wysokie kwalifikacje, inteligencja finansowa i zaradność. Na osiągnięcia życiowe ma też wpływ samopoczucie i środowisko: może być niekorzystne, czyli patologiczne, z toksycznymi, niedobrymi rodzicami i nieciekawą szkołą lub przeciwnie: przyjazne, inspirujące i budujące miejsce do życia, a więc kochający i rozumiejący prawie wszystko rodzice, wspaniali szkolni przyjaciele i nauczyciele oraz lepszy dostęp do zasobów i ogólny komfort życia. Do tego praktyka.
Można to nazwać zjawiskiem „kumulującej się przewagi”, która na początku życia jest niewielka, wszyscy uczniowie są do siebie podobni, spędzają podobnie czas, czytają podobne książki, rozmawiają na podobne tematy. Ale potem stopniowo losy poszczególnych uczniów różnicują się, a przewaga osób, które miały lepsze warunki do rozwoju – nad innymi – rośnie. W wieku 20 lat różnica jest już spora. Ci, którzy odziedziczyli lepsze geny, majątek i środowisko, zaczynali odstawać od reszty. Mieli lepsze perspektywy pracy, znajomości, więcej pieniędzy itd. W końcu ta niewielka różnica na początku życia zdecydowała o tym, czy na jego dalszych etapach osoby te były biedne czy bogate, sfrustrowane czy spełnione życiowo, czy należały do nieudaczników, średniaków czy elity. Wielu autorów ma na ten temat zdanie zbieżne z moim jak np. Malcolm Gladwell czy David Brooks.
– Nie znam tych nazwisk – powiedziała Aurora – czy to ktoś z dawnych czasów?
– Tak – odparł nauczyciel, który miał na imię Jan. – To badacze i publicyści z bardzo dawnych czasów, konkretnie z przełomu XX i XXI wieku, którzy już wtedy zauważyli pewne zależności pomiędzy warunkami życia w dzieciństwie, a osiągnięciami w życiu dorosłym.
– Na szczęście większość z rzeczy, które kiedyś losowo, a więc niesprawiedliwie decydowały o tej przewadze, i którą ktoś mógłby zdobyć w stosunku do reszty grupy społecznej i tym samym „ustawić się” życiowo lepiej niż oni – zostało u nas wyeliminowanych.
Rzeczy te zostały usunięte, ponieważ skończył się system oparty na fałszywych założeniach „nieustannego wzrostu gospodarczego” i rabunkowej eksploatacji środowiska naturalnego oraz zasobów surowcowych planety. Jak to ktoś kiedyś ładnie ujął: „Ziemia to nie nasza własność, pożyczamy ją od naszych dzieci”.
A tłumacząc tą piękną sentencję na życiowe realia – następne pokolenia młodych ludzi musiały przez lata spłacać dług, który zaciągnęli ich rodzice i dziadowie w pogoni za zyskiem za wszelką cenę. Musiały naprawiać to, co tamci zepsuli i wyssali ze światowych zasobów: oczyścić ziemską atmosferę z dwutlenku węgla, aby obniżyć temperaturę na Ziemi oraz poziom mórz i oceanów, które zalały przybrzeżne miasta; zrekultywować zniszczone środowisko, odnowić zużyte przez poprzednie pokolenia zasoby natury. Musiały też zreformować rolnictwo i odejść od zabijania zwierząt, bo było to po prostu nieetyczne i wstrętne, a po drugie 80 procent emisji dwutlenku węgla przy wytwarzaniu żywności powstaje przy produkcji mięsa. To był tylko wierzchołek góry. Takich poprawek i refom trzeba było zrobić znacznie więcej.
Ludzie kiedyś nie myśleli o tych sprawach, ani w ogóle o niczym, poza sobą – i w nieustannej, bezsensownej walce konkurowali o wszystko: o wodę, jedzenie i władzę, o surowce, nawet o kobiety, posługując się własnym sprytem, bezczelnością charakterystyczną dla psychopatów i siłą fizyczną.
W późniejszych czasach zaczęli konkurować o pieniądze, o stanowiska, o to, kto lepiej wygląda, jaki ma samochód, w jakiej dzielnicy mieszka albo jakiej marki nosi spodnie – wytwarzając przy okazji góry śmieci, bo najbardziej, w celu zwiększenia popytu – opłacało się korporacjom (bardzo wielkim, międzynarodowym firmom) – produkować rzeczy nietrwałe, które psuły się po roku czy dwóch.
To wszystko się skończyło wraz z odejściem niewolnictwa i feudalizmu, później kolonializmu, wreszcie dzikiego kapitalizmu, który pokolenie za pokoleniem uwyraźniał coraz brzydsze cechy naszego społeczeństwa: zamiast ludzi mądrych produkował cwaniaków, zamiast osób dobrych, wrażliwych i empatycznych – psychopatów i egoistów.
Nie było w tym niczyjej winy poza tą, która na skutek doboru naturalnego w toksycznym środowisku ciągłej rywalizacji – coraz bardziej uwydatniała te właśnie nasze brzydkie cechy, które mamy zresztą zaszyte w DNA do dziś, podobnie jak wszystko inne, i które odziedziczyliśmy po swoich przodkach, z wirusami włącznie.
Jedyne, co zostało dziś po reformie, to pewne odizolowane skanseny na krańcach wszechświata, gdzie wciąż odbywają się walki o zasoby, i w których króluje chciwość, przemoc i zło – jak kiedyś u nas. To tzw. cywilizacje barbarzyńskie, podobne do tych, które były obecne na planecie Ziemia jeszcze w XXI wieku.
Co ciekawe, życie wszystkich tych ułomnych cywilizacji jest podobne do siebie i chaotyczne, niczym pogoda. Składa się zawsze z naprzemiennych faz, takich jak na tym przykładzie:
rozwój cywilizacji > wojna > rozkwit > upadek > rozwój > kryzys > ...
– Czyli jakaś kultura najpierw bujnie się rozwija, później następuje w niej kryzys biorący się ze spekulacyjnej konkurencji albo wojna, która całkowicie ją wyniszcza. Następnie następuje odbudowa, znowu kryzys i tak w nieskończoność.
Na szczęście ilość tych toksycznych światów wciąż się zmniejsza. To znaczy, albo w końcu naturalnie wymierają z powodu konfliktów globalnych albo przeobrażają swoje układy w podobne do naszych.
Na razie nasi uczeni zamknęli je w wielkich pojemnikach galaktycznych i sakach grawitacyjnych, za pomocą tak zwanej technologii zapętlania Mobiusa, która z przestrzenią robi to samo, co z paskiem papieru robi wstęga Mobiusa: tworzy nieskończony, ale zamknięty, zapętlony obszar...
Przeczytaj inny fragment tej powieści: Aurora - dziewczynka z przyszłości (1)
Lech jest pisarzem, niezależnym wydawcą, dziennikarzem naukowym, ekspertem AI oraz artystą grafikiem i kompozytorem muzyki elektronicznej. Zna kilka języków programowania, w tym Python, w którym tworzył własne modele sztucznych inteligencji w czasach, kiedy nie było jeszcze Chatu GPT czy Midjourney. Od zawsze entuzjasta sztucznych i naturalnych inteligencji, zwłaszcza rodzaju żeńskiego, oraz nauki, techniki, wiedzy i zdrowego trybu życia.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura