Było to dawno, dawno temu. Sandały turystyczne, wypakowane z worka, okazały się kruszyć – części odpadają w kawałkach. Pierwszego dnia nie rozpoznałam głosu żab na wieczornej łąkach, sądziłam, że to w jakimś dalekim samochodzie włączył się alarm... Wreszcie Iza musiała mi przypomnieć, kiedy ostatnioorganizowaliśmy jakiś wyjazd. Ostatnia wycieczka w ogóle, co z trudem sobie przypomniałam, była w listopadzie ubiegłego roku. Dopiero w piątek 27 kwietnia pojechaliśmy z rowerami do Białego Kościoła, we Wzgórza Strzelińskie. To bardzo niedaleko. Po pół godzinie jazdy pociągiem staje w bramie gór, stamtąd widać już Góry Złote i Bardzkie, i Śnieżnik.
Pijani murarze i korek w tunelu
Tym razem jednak zanim zobaczyliśmy góry, okazało się, że na linii jest remont i od Strzelina do Ziębic kursuje komunikacja zastępcza, czyli autobus za pociąg. A my tu z rowerami i sakwami... I jeszcze musieliśmy się zmierzyć z korkiem w tunelu stacji Wrocław Główny. Od wejścia na stację do schodów na perony ludzie stali. Stali ściśnięci jak śledzie i przeklinali, zwłaszcza rowerzystów. Idiota zaprojektował kasy dokładnie na wprost drzwi, zamiast puścić strumień podróżnych prosto, jak w pysk strzelił, do wejścia na perony. – Już widzę tutaj Euro 2012 – mruczeli wściekli. W pociągu też wrzało. Upał, ścisk. My sąsiadowaliśmy z grupą pijanych murarzy i wybranką serca jednego z nich („Mmartyna, koffam cie!” – „Jak cię kopnę…! Od kochania to ja mam męża!”), więc aż do Strzelina chichotaliśmy w dekolt, a oni razem z nami.
Kręci się w głowie
Zainstalowaliśmy się w Białym Kościele, gdzie, jak się okazalo, działały dwa dobrze zaopatrzone sklepy. Teraz przez trzy kolejne dni przemierzaliśmy wioski między Strzelinem, Ząbkowicami i Niemczą. Kompasem była Ślęża, silosy na przedmieściach Strzelina i wieża kościelna, dobrze widoczna z oddali. Raz po raz trzeba było modyfikować szlak. Wzgórza Strzelińskie, popularne wśród cyklistów, w maju zamieniają się w dżunglę, gdzie bez maczety ani rusz. Dzielni państwo na skuterze, zapewne w podróży poślubnej, jak podsumowaliśmy, nie byli w stanie podążyć naszym śladem. Patrzyli bezradnie na drugim brzegu, jak ryjemy kołami chaszcze w korycie dawno wyschniętego strumienia. - Ale dostał od niej op... - chichotała Iza - bo na pewno dostał!
Pokonywaliśmy wzgórza i przecinaliśmy zardzewiałe tory kolejowe. Biwakowaliśmy u stóp kościółków, których budowle rzucały błogi cień na trawę. W Nowolesiu zobaczyliśmy Madonnę pochodzącą z Komarna na kresach, a przy murze grób proboszcza, ekspatrianta, który przywiózł ją tutaj tułaczym pociągiem do wsi, która z kolei jeszcze do lat 20. XX wieku nosiła nazwęPolnisches Neudorf. W lesie koło Żelowic odkryliśmy dawną kaplicę grobową niemieckiej grafini, a poniżej, we wsi, jej powoli niszczejący pałac. Na cmentarzach Józefy i Jany, ale i Mikołaje oraz Dymitr. W krzakach resztki protestanckiego nagrobka. W centralnym miejscu tablica ku pamięci przedwojennych mieszkańców, a także tych, którzy w 1944, na polskich Kresach…
Sen nocy letniej
Od historii, którą kryje w sobie dolnośląska ziemia, aż kręciło się w głowie. Czas włóczęgi zderzał się z czasem świętym. Czasem też już nie wiedziałam, czy to kościółek pachnie kwiatami z łąki, czy łąka pachnie jak majowy ołtarz, słodko i „duszno”. Czy to las pachnie żywicą, czy to żywica pachnie od ławek w jego ciemnym wnętrzu. Na zewnątrz śpiewają skowronki, w środku organy i skrzypce nucą marsz weselny ze "Snu nocy letniej". Obok włóczykijów przesuwa się cicho proboszcz staruszek z hostiami na złotej tacce. Za chwilę znów siedzimy pod płotem cmentarza i wsuwamy parówki i ciastka i wrzeszczymy do skał w kamieniołomie. W dole łupu-cupu orkiestra weselna wita pannę młodą, wychodzącą z domu.
Na szlakach pustki, nie licząc pojedynczych aut warszawiaków i ludzi z Pomorza. Przysypiały drzewa, zółte pola rzepaku, nie spały tylko psy-stróże i zachrypnięte koguty w ogrodach. Zdawało się, że przemykamy przez wioski niezauważeni. Zgubiony zegarek, przebita dętka (Zuzia) i oraz dwukrotne "łańcuch mi spadł!" (Iza oraz ja) - zapowiadało się, że to wszystkie niespodzianki. Kiedy w niedzielę pedałowaliśmy w stronę Ciepłowodów, minęło nas dwóch zupełnie nieznanych nam kolarzy. – Ale sobie Zuzia fajnie jedzie w przyczepce! – wrzasnął jeden z nich. A to się człowiek czasem pozwala zaskoczyć.
Tu można kupić moją książkę z blogu: "Gdy świat jest domem": http://sklep.emmanuel.pl
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości