"Wyjrzał przez okno: (...) W głębi po prawej szumiała woda; na lewo ciemne świerki pięły się pomiędzy skalnymi zwałami ku kamiennej szarości nieba. Otwierały się wspaniałe, rozległe widoki na święte fantasmagorie spiętrzonych szczytów górskich, ku którym pociąg piął się, a potem, za jakimś zakrętem drogi, znikały znowu sprzed kornie patrzących oczu".
Koło ósmej rano pociąg zatrzymał się na małej stacyjce Davos-Wieś. Było lato.. Figę. Był zimowy wieczór szarego w Polsce, a tutaj błękitnego, po prostu zatopionego w błękicie dnia w lutym. Stacyjki za oknem wyglądały jak domeczki, namalowane na świątecznych pudełkach z czekoladkami: małe, drewniane, rozkosznie przysypane śniegiem i przyzwoicie oświetlone. Gdy pociąg stawał, do przedziału wchodzili nowi narciarze o różowych twarzach i błyszczących oczach. Za oknem czarny mrok, w którym czasem migały przypudrowane gałęzie świerków. Dzięki konduktorowi miałam pewność, że miejsce, gdzie wysiadam, to Davos. Davos-Platz.
Obudziwszy się rano w malutkim mieszkaniu, zobaczyłam za oknem chatę szwajcarską, jakiej model znałam już dzięki schronisku "Szwajcarka", przywaloną śniegiem, a nad nią Pischę (2986 n.p.m.) i to nieziemsko błękitne niebo, jakiego nie widziałam w Polsce. A kiedy wyszłam na równą drogę, zwalcowaną przez pług, wtedy zobaczyłam Ją. Najpierw popędziłam do Hohe Promenade, ścieżki ciągnącej się trawersem na zboczach wzniesień otaczających miasto, do cna opanowanej przez czarne wiewiórki i bezczelne, rozpuszczone ptaszyska żądne żeru. Patrzyłam z zaciekawieniem na podłużne budynki, obudowane werandami. To były te słynne sanatoria: byłam bardzo zawiedziona, że nie ma tu już prawdziwych gruźlików, znanych mi głównie z ciekawych książek, tylko alergicy. Ale i tak już złapałam bakcyla, tyle że nie gruźliczego, ale Mannowego ;), i mogłam widzieć na tarasie leżak, a na nim zapatulonego w koce Hansa Castropa. Były też wytworne damy pod eleganckimi pledami. - No bo, jak te werandy mogłyby być puste? Nie mogły.
"Bellevue". Tu Mann pisał Czarodziejską Górę. Foto:Jpmoser.com.
Na koniec znalazłam sanatorium vel hotel "Bellevue", tam do dzisiaj goście każą sobie pokazywać krzesło, na którym siadywała cudnej urody Kławdia Chauchant. Jak to wygląda - dorośli ludzie myszkują po kątach restauracji "Zauberberg", jak dzieci, wpuszczone do "Domku Czarownicy" na placu zabaw, i podenerwowani szukają śladów człowieka, dotyku na drewnie, zapachu perfum. Nie weszłam do środka, nie wiem czemu, ale chyba odstraszył mnie współczesny szyld i ceny w Menu ;). Stałam i nie mogłam się nadziwić, że to TU, bo było jakoś tak nowocześnie. Sklepy w mieście zawalone są publikacjami o Mannie, wspomnieniami i obrazkami z tamtych czasów. Jeżeli Mann odtwarzał wtedy wiernie to, co widział podczas pobytu na kuracji, to teraz całe Davos odtwarza wiernie to, co on opisał. Jakby nie mogło rozstać się z urodzonym ponad sto lat temu Hansem, swoim honorowym obywatelem.
"Nasze sanatorium, jak widzisz, leży jeszcze wyżej niż ta miejscowość - ciągnął Joachim. - Wyżej o pięćdziesiąt metrów. W prospekcie jest "sto", ale naprawdę jest tylko pięćdziesiąt. Najwyżej położone jest sanatorium Schatzalp, tam, po prawej stronie, stąd go nie widać".
Schatzalp. Foto: Schatzalp.ch.
Schatzalp to była moja pierwsza trasa w Szwajcarii, ok. 300 m powyżej miasta (bo 1861 m n.p.m.), weszłam prawie biegiem, a tam elegancki hotel, i dopiero jak zlazłam w dolinę, dowiedziałam sięi, że to stamtąd spuszczali bobslejem trupy gruźlików. Aaa. A jak się okazało, Mann celowo wprowadził w błąd czytelników, bo Hans i Joachim skręcili za torami w lewo. Tymczasem gdyby mieli jechać do sanatoriów, musieliby skręcić w prawo. I wcale nie prawda, że Schatzalp leżało "po drugiej stronie doliny" - stoi na tej samej górze, u stóp której jest Hansowy "Berghof", czyli "Bellevue". Wyłapywanie drobiazgów to taka gra w chowanego z pisarzem. Ciekawe, czy on wiedział, jak uzależni ludzi od historii, jak ich - zaczaruje.
Wędrując gładkimi drogami doliny, znalazłam Waldfriedhof, to chyba ten cmentarz, na którym według Hansa miały znajdować się groby z datami urodzin i śmierci, bardzo do siebie zbliżonymi. Był, ukryty w lesie, otoczony kamiennym murkiem. Przy bramie tablica: "Wer an mich glaubt, wird leben, auch wenn er stirbt und jeder, der lebt und an mich glaubt, wird auf ewig nicht sterben (Joh 11,25)" - ciekawe, że te słowa spotykam właśnie przy cmentarzach protestanckich, które wydają mi się ogólnie mniej "żałobne" niż nasze, katolickie. Weszłam ostrożnie, bo pod śniegiem cmentarz wygląda jeszcze bardziej dostojnie, i z szeregu jednakowych płyt pozbawionych ozdób, zapamiętałam nagrobek owinięty przezroczystą linką, za którą zatknięta była jedna, sucha róża. I to było tyle. Spotkałam jeszcze pana z psem (pies na cmentarzu?) i wyszłam stamtąd w całkiem pogodnym nastroju. "Kto we Mnie wierzy, nie umrze..".
"- Pół roku? Czyś ty oszalał? - Zawołał Hans Castrop.(...)Przecież już prawie pół roku tu jesteś! Przecie nie ma się aż tyle czasu!... - Tak... czasu - powiedział Joachim i pokiwał głową, bynajmniej nie zwracając uwagi na szczere oburzenie kuzyna. - Nie masz wyobrażenia, jak oni obchodzą się tu z ludzkim czasem. Dla nich trzy tygodnie to jeden dzień najwyżej. Przekonasz się sam, sam wszystko zobaczysz - rzekł, a potem dodał: - Tutaj pojęcia ulegają zmianie".
Davos, znane z nart, zjazdów socjalistów i anarchistów, ma swój czas. Kiedy chodziłam po nim, a chodziłam bez planu, przed siebie, interesował mnie tylko koniec i początek doliny, widok iglicy kościoła, sanatoria, o których mogłam myśleć jako o miejscu nadal leniwie toczącej się akcji powieści. Nic mi w tym wędrowaniu i myśleniu nie przeszkadzało. Doskonale ubite drogi prowadziły nawet do miejsc położonych powyżej 2000 metrów i w zupełnej ciszy stawałam na pustej ścieżce, zadzierałam głowę do góry, patrzyłam, fotografowałam do woli i dziwiłam się skalnym ścianom, wyrastającym przy końcu szlaku.Jedna chatka u stóp trzytysięcznika, pierwszego, jak widziałam, w głębokim chłodnym wąwozie przypomniała mi o jakiejś dawno czytanej książce, baśni, sama nie wiem: ale wydawało mi się, że lepiej tam nie podchodzić, bo z lasu wylecą jacyś zbójcy, he, a może to właśnie był las Baby Jagi.
Davos Dörfli. W głębi trzytysięcznik, u stóp którego szukałam zbójców. Tu tego nie widać, ale im dalej, tym bardziej dziko. Foto: Panoramio.com.
A niech to. Nie znosiłam tekstów romantycznych, ale tutaj miałam wrażenie, że znalazłam się w akcji powieści czy dramatu - wiem, skąd brały się te wszystkie zagubione dusze, wygnańcy, dobre zbóje i zaczarowane chaty ubogiej wdowy. Czar. Dziwnie było tak żyć w cywilizowanym kraju, a jednocześnie być zamkniętą jakby w jednym z PaniŁyżeczkowych szkiełek kalejdoskopu, tam, gdzie czas jest łagodny, a o dalekim świecie przypominają tylko śmigające, białoczerwone pociągi Rhätische Bahn. Nawet słońce było inne, tak mocne, że chodziłam na mrozie bez czapki, a nie marzłam, czasem wchodziłam w śnieg po uda, jak w drodze na Clavadeler Alp, a on nie przemoczył mi butów. Te dni zapamiętałam jako kobaltowe, że aż błękit odbijał się od śniegu, od twarzy, aż łzawiły mi oczy, choć same niebieskie, więc niby przyzwyczajone; dni przesycone ostrym, górskim słońcem, srebrzącym potok w okolicach Glaris. Już wiem, co to jest święty spokój, gładkie szlaki i bezpieczeństwo (a i tak dziwił się jeden Niemiec, że szłam sama): moim zdaniem tak musi być w Niebie, po którym wędruje teraz Wojtyła. Chcę tam jeszcze wrócić, bo jeszcze jednego nie widziałam: jak wygląda Czarodziejska Góra wśród ukwieconych alpejskich łąk, w maju.
Tu można kupić moją książkę z blogu: "Gdy świat jest domem": http://sklep.emmanuel.pl
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura