Byliśmy teraz dwa dni na biegówkach. Jakuszyce zamknięte, bo Puchar Świata. Natomiast sama Szklarska Górna tak zawalona śniegiem, że samochód wrył nam się w zaspę pod stacją PKP, i dalej trzeba było iść pod górę kilka kilometrów. To nie ociekający wodą Wrocław, ale przecież Jakucja. Już po pierwszym kilometrze wyszła nam naprzeciw reszta grupy i znany mi dobrze dżentelmen zdjął mi z ramion plecak. Z nartami na ramieniu już spokojnie dobrnęłam do schroniska.
Kiedy w południe wyruszaliśmy na pierwszą wyprawę, ku Polanie Jakuszyckiej (Justyna Kowalczyk i jej kibice!), padło pytanie, czy potrafię zjeżdżać. NIE! Kolega G., nazywany w naszej grupie trenerem, zbladł lekko, ale nie miał wyjścia, zaprosiwszy mnie, wziął przecież na siebie ten ciężar, musiał… Szybko ruszył przed siebie, i ja też. On gładko zjechał, ja za pierwszym razem wyhamowałam na ziemi - czytaj wywinęłam orła - 5 metrów przed przejazdem kolejowym, którym akurat toczyła się słynna pesa wyłądowana kibicami. Widok pociągu na tej linii („wszyscy o nim mówili, ale nikt go nie widział”) był tak niezwykły, że siedziałam na śniegu i patrzyłam, dopóki nie schował się w świerkowym lesie.
O zmierzchu zjechaliśmy do Bramki Samolot, powrzeszczeliśmy w kierunku Justyny i jej czeskiej konkurencji, jakie trąby grzmiały, hu, hu! i wróciliśmy do Szklarskiej. G. cały czas jechał koło mnie, nie pozwalając ani jednej osobie z grupy zostać samej w cichym lesie, powoli zasnuwającym się nocną mgłą. Jechał, instrował, ale... wstawać z ziemi chciałam tylko sama. Zjechałam, zaliczając tylko jeden upadek, ale to dlatego, że droga wyślizgana, a ja narazie potrafię„na śladzie”. Nadto, hamowanie. Okazało się, że moje narty jednak o jakie 20 cm za długie, no i skrzyżowanie takich dwóch dech, gdy pędzę jak wicher w dół, jest właściwie niemożliwe. Wieczorem buty wypchaliśmy gazetami (wszyscy, jak się okazało, chcieli wypychać swoje pachnące buty guzik wartą; innych gazet było im szkoda - czytali najpierw i z ociąganiem ładowali do środka) i poszliśmy do jadalni świętować urodziny trenera.
A dzisiaj upadłam tylko raz. Kiedy pozwoliłam sobie na upadki, to zaczęłam zsuwać się w dół, a kiedy zaczęłam zsuwać się, ślizgać i fikać koziołki, to się nauczyłam zjeżdżać. Dzisiaj G. z grzeczności nie parsknął śmiechem, kiedy wrzasnęłam do niego przez całą jadalnię, że wyhamowałam pługiem, i to już trzy razy.
Tu można kupić moją książkę z blogu: "Gdy świat jest domem": http://sklep.emmanuel.pl
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości