Wczoraj wybrałyśmy się z Izą w odwiedziny do Bożeny. Bratanek M. do końca licytował się ze mną, czy ciocia Iza zdąży na tramwaj, w którym się umówiliśmy, czy może zabraknie jej pół godzinki, a jej sąsiad zablokuje windę szafą trzydrzwiową gdańską. Ale nie. Nic z tych pechów co zawsze. Jednym i tym samym tramwajem dopełzliśmy do granic królewstwa Bożeny, na drugi koniec miasta, gdzie w zasadzie więcej pól niż działek budowlanych.
Bożena kazała iść prosto, ale prosto mogło znaczyć do rogatek miasta, albo prosto, kiedy się staje bokiem do przystanku. Było tak zimno, że pognaliśmy na oślep po zapadających się płytach chodnikowych. Bloki mieszkalne szybko ustąpiły miejsca domom, domy chatom i krzyżom na rozstajach, a chaty łysym fundamentom. Latarnie ustąpiły z kolei miejsca- nędznym lampom, lampy - mdłemu, hi, hi, światłu ogarka, ni no żartuję, ale kostkę można by było skręcić. Na każdym rogu telefon do Bożeny. W końcu stwierdziliśmy, że jest nam tak zimno, że uparliśmy się skręcić teraz. Przystanęłam:
- O! Kończą się latarnie.
- Chodnik też się kończy - zachichotała Iza.
No to już musieliśmy skręcić. I to było to. Jednak nikomu nie przyszło do głowy oznaczać ulice tablicami i w poszukiwaniu takiej tablicy rozpędu przelecieliśmy dom Bożeny o 5 parceli. Musiała nas "nawracać".
Kiedy Bożena ugościła nas i napoiła pyszną herbatką z miodem, Iza przewalcowała składy ubranek dla dzieci (dostała od Bożeny), obgadałyśmy, cośmy miały obgadać, zrobiło się wpół do ósmej. Bratanek M. z przyjemnością zastąpił tradycyjną kolację furą ciastek, więc uznałam, że trzeba wracać do domu. Bożena byłaby nas jeszcze gościła. A Iza powiedziała, że my i tak nie zdążymy na tramwaj za 12 minut. Ja się uparłam, że musimy, ze względów wychowawczych. Iza wepchnęła ubranka do 4 toreb foliowych, przydzieliła każdemu jego bagaż.
Jak już pozbieraliśmy torby, plecaczki i buty, trzeba było biegiem. Dwie baby w pękatych zimowych okryciach, pędzące przez ciemną wioskę z wypchanymi torbami-foliówkami, zwieszającymi się do ziemi. Zaśmiewałyśmy się tak, że o mało nie usiadłyśmy na drodze. - Popatrz - powiedziała Iza do Bratanka M. - my tak wracamy z wycieczek, po ciemku i biegiem ("i na ostatnią chwilę" - mruknęłam). Nagle coś Izę tknęło: Ale my nie chodzimy na wyprawy z 4-kilogramowymi torbami w dłoni. I mimo tego, dobiegłyśmy do tramwaju trzy minuty przed czasem. W tramwaju IZa obłożyła się torbami. Wyglądała, jakbyśmy o 5 rano jechały na targ. - Wygrałam wyścig z torbami! - cieszyła się. Kanary sprawdziły bilety. Gdyby to był stan wojenny, na pewno zostałaby zrewidowana!
Tu można kupić moją książkę z blogu: "Gdy świat jest domem": http://sklep.emmanuel.pl
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości