Dostałam od siostry krajkę. Prawdziwą krajkę, wełnistą, czerwoną, kupioną na lubelskim Jarmarku Jagiellońskim. Aż rozłożyłam ją przed sobą i długo patrzyłam na to cudne zjawisko. Nie dość, że przywędrowało do mnie ze wschodniej Polski (ale nie jest zabytkiem sprzed wojny!), to jeszcze należy do mnie. Tak mam od dzieciństwia: kiedy dostaję jakiś prezent, zostawiam go rano np. na dopiero co gładko przykrytym łóżku, żeby wróciwszy do domu wieczorem, widzieć, że jest i móc go podziwiać w pełnej krasie.
A teraz rzuciłam okiem na czerwone wzory na tle zielonej narzuty i... przypomniałam sobie moją pierwszą "Krajkę".
Chorałem dzwonków dzień rozkwita,
jeszcze od rosy rzęsy ciężkie,
We mgle turkoce pierwsza bryka,
słońce wyrusza na włóczęgę...
Pod koniec podstawówki nasza wychowaczyni przygotowywała nas do poważnych wycieczek górskich, co w naszym regionie oznaczało zdobywanie Karkonoszy. To już nie były autokarówki do Kotliny Kłodzkiej, ale całodzienne - choć oczywiście dostosowane do naszego wieku - wyprawy do Strzechy Akademickiej i na Śnieżkę. Piosenki takie jak "Krajka" śpiewaliśmy na godzinie wychowawczej jako muzyczne przygotowanie do włóczęgi. Koleżanka dyktowała nam do zeszytów, a wychowawczyni dawała sygnał do śpiewu. Oprócz wiedzy o bezpieczeństwie na szlaku, ubraniu etc. mądra nauczycielka kształtowała w nas wrażliwość na spotkanie z Górami, przekazywała nam w ten sposób ducha gór! Teraz to widzę. Bo to nie jest zwyczajne miejsce, bo Góry nie są z ziemi, ale są Stamtąd...
I wiecie co? Można złapać bakcyla przez same piosenki!
Któregoś dnia pożyczyłam od drugiej koleżanki, pierwszego głosu w naszym szkolnym chórze, jej śpiewnik, gruby, starannie prowadzony. Przepisałam z niego wszystkie teksty, w których było coś o "polach" i "bezdrożach". Zaczęłam szukać gór w poezji (jaka to była poezja - wiadomo - żaden Tetmajer, albo Kasprowicz). "Krajka" była pierwszą, którą przepisałam do swojego własnego śpiewnika:
Drogą pylistą, drogą polną,
jak kolorowa panny krajka,
Słońce się toczy nad stodołą,
będzie tańczyć walca...
Z tej właśnie piosenki dowiedziałam się, że istnieją "pyliste" drogi. Ja drogi polne widywałam dotąd raz na rok u cioci w Lubuskiem, i je nazywałam piaskowymi. Na drodze piaszczystej grzęzło się w piachu i marudziło, że ciężko i che się iść asfaltem. Ale droga "pylista" smakowała inaczej, od razu skojarzyłami się z upałem, zakurzonymi granatowymi trampkami produkcji chińskiej i szukaniem noclegu we wsi ("ale żeby tańczyć walca na niej??"). Moje skojarzenia wzmocnił refren:
A ja mam swą gitarę,
spodnie wytarte i buty stare,
Wiatry niosą mnie...
Brzmi trochę pielgrzymkowo, a trochę harcersko. Czasem myślę, że pierwsze ehca tego dobiegły do mnie w gruncie rzeczy już na kolonii zuchowej. Nastoletnie druhny, które się nami opiekowały, były już w końcu bardzo stare, więc musiały treż znać "Krajkę", jeden z przebojów turystycznych.
O tym właśnie myślałam, jadąc dzisiaj na Srebrnym do pracy. Bo "Krajka" jest świetną piosenką marszową, dobrą na obudzenie się rano. Tylko to, co następuje dalej, nie pasowało mi do obrazu budzącego się miasta. Ja w życiu nie widziałam żurawia studziennego w ruchu:
Zmoknięte świerszcze stroją skrzypce,
żuraw się wsparł o cembrowinę,
Wiele nanosi wody jeszcze,
wielu się ludzi z niej napije...
Drogą pylistą, drogą polną...
Doszłam do wniosku, że nie jestem tym wędrowcem, o którym jest piosenka, bo ja już jestem z innych czasów, kiedy woda jest z kranu lub butelkowana, a poza tym rano nie słyszę grania świerszczy... Żeby choć te "spodnie wytarte" były dżinsami... A tak, dopiero wiele lat później miałam nocleg w stodole w Wołosatem, na strychu, gdzie nocą i rankiem panowała temperatura jak w lodówce, a po zejściu nie widziało się wprawdzie studni z żurawiem, ale budkę metorologiczną przerobioną na kabinę prysznicową. Po tym jak wychodziłam spod prysznica, otwierał się przede mną widok na Tarnicę... Myło się na dworze i jadło na dworze, gadało na dworze i odprawiało msze studenckie na dworze. Ciągle z tą samą Tarnicą w tle. Wszystko odbywało się wobec słońca, mgieł i rosy. Czyli na żywca. Jak w "Krajce".
I to Wołosate to była scena najbliższa "Krajce", jaką mogę znaleźć w swoim życiorysie...
Tylko bardzo długo nie wiedziałam, co to jest ta krajka, o której mowa w tekście. Słowo tajemnicze, więc brzmiało smakowicie. Czy to jest pasmo różu na wschodzie, tam, gdzie rano wstaje słońce? W książkach też czasem było coś o krajkach. Ale wciąż nie wiedziałam... Aż do dnia wczorajszego!
P.S. W pierwotnej wersji mój zapis brzmiał: "Horałem dzwonków". Długo uchodziło to naszej uwadze. Bo nie za bardzo wiedziałyśmy, co to takiego "chorał"!
Tu można kupić moją książkę z blogu: "Gdy świat jest domem": http://sklep.emmanuel.pl
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości