Grzybobranie, jagodobranie, wędkowanie to zajęcia, które nigdy mnie nie kręciły. Powodów było kilka. Nie było w rodzinie tradycji grzybiarskich, nikt nie chodził na ryby, nie było wzorców. Poza tym ja nie lubię zajęć, których efekt jest nieprzewidywalny. Kiedy biorę do ręki hebel i deskę to widzę efekt finalny. Kiedy idę na ryby, bądź grzyby to efektu pewien nie jestem. Pewnego razu poszedłem na grzyby i znalazłem jednego ( sł. jeden ) Innym razem kolega zabrał mnie na karasie i poinstruował - jak ciupnie to zacinaj. Z takim nerwem zaciąłem, że karaś wyskoczył ze stawu jak rakieta woda - powietrze i zabił się na pobliskiej szutrówce. Wstyd się chwalić, ale ja w życiu złapałem tylko jednego karasia. Nie martwiłem się jednak tym. Uznałem, że mentalnie odszedłem już od kultury moich praprzodków, czyli od społeczeństwa zbieracko - łowieckiego. Tak było do czasu aż wylądowałem w norweskich fiordach.
Zaproszenie na połów dorsza przyjąłem z zadowoleniem, choć całkowicie bez wiary. Cóż wędkarz z takim CV może złapać ? Najpierw chciałem nakopać robaków, ale znajdź szpadel, którym można przeryć nabrzeża fiordów.
Obśmiano mnie. Trudno, u nas jak świat światem łapano na robaki. Może oni mają inne techniki połowów ? I rzeczywiście, dostałem fajną wędkę, taką krótką. Fajny terkoczący kołowrotek, żyłka, a na końcu ciężka, metalowa mieniąca się w Słońcu ryba.
- To piker - rzekł szyper - to lepsze od waszych robaków.
Sprzęt miałem spoko, ale jak nie masz talentu, to i La Scala nie sprawi, że zaśpiewasz - pomyślałem sobie.
- Podnieś kabłąk, zrób lekki zamach i pozwól żyłce się rozwijać - wyrwał mnie z tych operowych myśli szyper.
Tak i zrobiłem, piker poszedł w dół. Szyper zaczął majstrować przy sondzie.
- Mamy 90 m, jest jakaś ławica - wykrzyknął - jak przestanie się rozwijać to wybieraj...i tak cały czas, dookoła Wojtek. Motorówka poszła w dryf.
Ale tak bez spławika, bez ciupania, czy to ma sens ? U nas na śródlądziu to się inaczej odbywało.
Zacząłem postępować według poleceń szypra. Reguły morza znam i kto jest pierwszy po Bogu wiem. Zacząłem wykonywać tą nudną robotę, jak bronowanie pola. Wyrzut kijem - wybieranie, wyrzut kijem - wybieranie. I tak w kółko. Uznałem, że to bez sensu. Lepiej kupić w sklepie KIWI ( norweski Lidl ) łososia atlantyckiego i po sprawie. I w tym momencie coś szarpnęło, aż mi łokieć podbiło.
Pewnie się haczyk o tatarak zahaczył - pomyślałem. Tylko skąd na głębokości 90 m tatarak ? No i tatarak nie wygina w kabłąk wędziska. Zaczęła się walka na śmierć i życie dorsza. Luzowałem i wybierałem, luzowałem i wybierałem. Cały czas sytuacja pod kontrolą. Wiedziałem już, że to nie tatarak.
Wreszcie tam gdzie już wzrok sięgał w fiordu toń zobaczyłem wijące się monstrum. Kudy mojemu karasiowi, który poległ był śmiercią pilota Luftwaffe, do tego dorsza. Co najmniej trzy obiady. I od tego momentu zaczęło się farcić. Trzy wyrzuty, trzy wybierania i prawie każdy 4 rzut trafiony. Dobrze się szyper ustawił z tą swoją sondą.
Wyrzut i walka... i podbieranie i zwalnianie i od nowa, żeby zmęczyć, żeby przy burcie skapitulował i pokazał jaśniejszą stronę brzucha. Tak się tam działo. Połów zakończony, a w cebrzyku blisko 20 kg dorsza, czerniaka i tej trzeciej z kolei najpopularniejszej dorszowatej.
Ale nazwy nie wymienię, bo mnie Giertych poda do prokuratury, że naśmiewam się z koloru włosów premiera koalicji 13 grudnia. Czasy takie, że co to to nie, nie dam się wrobić. Znajdźcie sobie w Wikipedii co to za ryba.
Za rok prawdopodobnie znowu wyjeżdżam na dorsza, więc może mnie tu nie być. I nic to, że pod łokciem miałem ogromnego siniaka od wędziska. Najważniejsze, że obudziły się we mnie zbieracko - łowieckie geny moich przodków.
Wreszcie powrót nie na tarczy.
Inne tematy w dziale Rozmaitości