Ostatnio miałem głęboką potrzebę zrozumieć normalnego człowieka. Zrobiłem to jak mogłem najlepiej, w tym celu uwierzyłem nawet w słuszność norm i wartości przeciwko którym całe życie się buntowałem, poczułem sie wówczas dziwnie, może raczej błogo - zadrżałem nawet na mysl o możliwych zmianach... Eksperyment się udał, zrozumiałem co trzeba, jednakże udał się aż za bardzo - niepotrzebnie spojrzałem na siebie z tej nowej perspektywy i poczułem pewną niechęć do tego osobnika.
Weźmy na przykład czym osobnik ten się zajmuje. Pomijam życie zawodowe, bo to jest jedna z nielicznych rzeczy która jest całkiem normalna, wręcz ponad przeciętną, zarówno pod względem sumienności, jak i efektów. Wprawdzie nastawienie jest naganne, ale dla kogoś z zewnątrz nie jest to takie oczywiste bo maskowanie jest wyśmienite. Dużą część swojego wolnego czasu poświęca bacznemu śledzeniu czym zajmuje się pewne małzeństwo. Informacje udostępniają sami obserwowani, ale z normalnego punktu widzenia jest to raczej okoliczność obciążająca obserwowanych. Dochodzi do tego, że osobnik ten wie więcej na temat tego małzeństwa niż na temat członków własnej rodziny którzy nie zamieszkują razem z nim. Co więcej, ze swoim zboczeniem obnosi się wobec swoich znajomych. Takie trochę dziwne.
Życie emocjonalne tego osobnika jest wprawdzie bardzo bogate, ale jakieś takie nienormalne. Z masochistyczną przyjemnością pakuje się w trudne sytuacje, zdradza swoje największe sekrety osobom niepowołanym, po czym znosi wynikające z tego kłopoty z pokorna desperacją, oraz masochistyczną przyjemnością zagłusza cierpienia jeszcze większymi cierpieniami, wszystko po to, by nie musieć nigdy przed nikim gryźć się w język, czy pamiętać o ostatniej wersji własnej rzeczywistości. Taki eksperyment. A wszystko z powodu tego, że przeczytał jedną książkę ("W poszukiwaniu cudownego..." Uspieńskiego) i uznał ją za swój przewodnik po życiu. W swojej zarozumiałości uznał, że to waśnie jest to, że tam są wskazówki które umozliwią poczuć się "normalnie" w swojej nienormalności. Że pozwolą zaakceptować własne dziwactwo. Jako remedium na problemy z samym sobą uznał zdobywanie interesującej go wiedzy, gdyż został przekonany, że wiedza rozwija osobowość, a swoją uznaje za bardzo słabo rozwiniętą, zdominowana przez przytłaczające EGO, nie dające się przenieść na dłuższy czas na boczny tor. Na walce z tym wewnętrznym pasożytem spędza większosć czasu - poprzez ograniczanie łatwych przyjemności, na rzecz trudniejszych przyjemności lub zadań bez perspektyw na przyjemność, wymagających poświęcenia, czy to czasu, czy własnej dumy, czy dobrego samopoczucia. Cóż z tego, gdy takie trudniejsze zadania dostarczają często większej ilości przyjemności, nawet gdy początkowo nie było to wcale widoczne. EGO rośnie wówczas w siłę, karmione tak wysublimowanymi rozkszami, pozbawiając rozsądku, trzeźwej oceny rzeczywistości i kontroli nad swoim umysłem. Dla przykładu, taka sytuacja sprzed dwóch dni - byłem sobie w stanie hmm... nazwijmy to desperackiej stabilizacji, tzn. było mi tak źle, że myśl o wyjściu do kina, spotkaniu kogoś, zjedzeniu lub wypiciu czegoś budziła największą możliwą niechęć - miałem jedynie ochotę utrzymania aktualnego stanu umysłu, który charakteryzował się rozważaniem ekstremalnych form rozrywek, o charakterze destrukcyjno-samobójczym. Oczywiście na ich realizację nie pozwoliłoby EGO, które w ten stan samo mnie wprowadziło. Stąd określenie tego stanu mianem stabilizacji. W końcu o godzinie 21:00 znalazłem sie nad jeziorem, z jednoznacznie określonym zamiarem otwarcia sezonu na kąpiele bez nadzoru zabraniaczy. Warunki były raczej mało zachecające, tzn. temperatura powietrza ok. 13 stopni, woda nieco zimniejsza. Dodatkowym utrudnieniem był brak kąpielówek oraz spora ilość osób spacerujących brzegiem. Normalnie byłyby to przeszkody nie do przeskoczenia, jednak w stanie w którym byłem, były to drobne przeszkody, zwiększające ochotę na ich przezwyciężenie. Rozebrawszy sie do slipek, wszedłem do wody i z zadowoleniem odkryłem, że co najmniej dwa razy w życiu kąpałem się w zimniejszej wodzie. Wprawdzie wówczas miałem towarzystwo, ale teraz miałem w sobie ze dwie dodatkowe osoby. Gdy już zanurzyłem się całkowicie i popłynąłem, odczułem tak wielką przyjemność, szczęście, wolność i co tam jeszcze człowiekowi potrzebne do szczęścia, że straciłem swój desperacki stan, a poczułem się jednością z jeziorem, wodorostami i podgryzającymi mnie rybkami. Jezioro postarało się o dodatkowe atrakcje w postaci towarzyszącego mi praktycznie bez przerwy bezgłośnego nietoperza, oraz mgły schodzącej na powierzchnię jeziora tworzącej mistyczny klimat. Pół godziny kąpieli zadziałała jak cudowne lekarstwo, zniknęły problemy, poczułem swoją "moc" i... znowu byłem w stanie podjąć śledzenia losów omawianego wcześniej małżeństwa i ich niezwykłych odkryć. Dzisiaj planuję powtórkę :)
Inne tematy w dziale Rozmaitości