Obserwując reakcję mediów na reakcję po zabójstwie jednego z polityków opozycyjnej partii dochodzę do wniosków, że niewielkie są szanse na trwałe zawieszenie broni pomiędzy walczącymi obecnie partiami-plemionami. Mamy bowiem do czynienia z wojną totalną, gdzie żadna logika, racjonalne argumenty, czy odwoływanie się do standardów zachodnich nie ma najmniejszego sensu. Wszechpotęga nienawiści pomiędzy obydwoma stronami jest bowiem zbyt silna. Osobiście znam kilka zaledwie przypadków narodów cywilizowanych, które w demokratycznym społeczeństwie doprowadziły do tak zmasowanej eskalacji przemocy.
A miało być tak pięknie
Jednym z nich jest Jamajka. Zapyta ktoś – czy mi przypadkiem nie odwaliło? Otóż wydaje mi się, że nie. Wznieśmy się na chłodny osąd sprawy. Od 20 lat cieszymy się w Polsce wolnością. Wyniszczająca wojna totalna, pomiędzy „platfusami”, a „pisuarami” jest najgorętszym konfliktem, jaki popełniono po 1989r. Najgorętszym, bo w jego potęgowaniu używane są media elektroniczne (w tym przede wszystkim: całodobowe stacje informacyjne oraz niekontrolowany (jeszcze) przez państwo Internet).
W minionych dwudziestoleciu dwukrotnie przytrafiło się Polakom coś na wzór zrywu niepodległościowego, co mogło być zaczynem odbudowy starej świetności państwa polskiego. Pierwszy raz w 2005r. wraz ze śmiercią Jana Pawła II. To wtedy odprawione zostały narodowe rekolekcje, deklaratywnie powołano do życia „pokolenie JP2”, Janusz Palikot został wydawcą prokatolickiego tygodnika „Ozon” (nie, nie przejęzyczyłem się), a wkrótce niemalże całość władzy w państwie przejął obóz postsolidarnościowy. Posłowie PO rysowali wizję głębokiej przebudowy rzeczpospolitej, określanej skrótowo mianem „budowy IV RP”. Jak pięknie żeśmy tamtą insurekcję spieprzyli – to temat na encyklopedię, a może i dwie.
Drugi narodowy zryw to powszechny rachunek sumienia, żal za grzechy oraz mocne postanowienie poprawy, jaki Polacy przeżywali po śmierci Prezydenta Kaczyńskiego w kwietniu tego roku. Nie był już on co prawda tak masowy, jak poprzedni, niemniej jednak nasiąknięty był do cna religią katolicką oraz wypływającą z niej duchowością, będącą dużą połacią naszej narodowej tożsamości.
W zeszłym tygodniu dokonano w Polsce czegoś, co śmiało można nazwać zabójstwem politycznym (zginął człowiek, z tej tylko przyczyny, że przynależał do określonej opcji politycznej). W sierpniu (czyli niecałe cztery miesiące po katastrofie smoleńskiej) „młodym, wykształconym” oraz wspieranej przez nich ekipę rządzącej w budowie „nowoczesnej Polski” przeszkodził drewniany krzyż pod Pałacem Namiestnikowskim, paraliżując reformowanie kraju. I tyle chyba zostało z wielkich narodowych rekolekcji, przemian i wzniosłych deklaracji. A co do tego ma Jamajka?
Krwawy odprysk niepodległości
Kraj ten coś podobnego na wzór polskich doświadczeń, przeżywał w latach ’70 ub. wieku. Społeczeństwo podzieliło się na dwa skrajnie nienawidzące się obozy, z których jeden skupił się wokół Ludowej Partii Narodowej (PNP)i jej lidera Michael’a Manleya – ówczesnego socjalizującego premiera, a drugi zwarł szyki przy obierającym proamerykański kurs Edwardzie Seaga i jego Jamajskiej Partii Pracy (JLP). Długoletni konflikt, którego eskalacja przypadła na lata 1976 – 77 pochłonął kilkaset ofiar. W ulicznych walkach, lokalnych zamachach i nocnych mordach obie strony wzajemnie się upokarzały i dążyły do jednego celu – wykończyć przeciwnika. Nie, jak to ma miejsce w krajach demokratycznych – pozbawienia go władzy, względnie – przejścia do opozycji. Chodziło o wielowymiarową eliminację. W 1980r. władza na Jamajce przeszła z PNP w ręce JLP, co w znacznej mierze doprowadziło do odwrócenia wektora przemocy, nadając jej jedynie inne natężenie.
W tym czasie, tj. przez całe lata ’80 Jamajka podupadała gospodarczo, zadłużając się do granic niepozwalających na wywiązywanie się ze zobowiązań. Wiotczał lokalny przemysł, bankrutowała branża turystyczna, rósł dług publiczny. Analogii niech każdy doszukuje się sam.
Nic jednak, na tak dramatyczny obrót spraw nie wskazywało. W 1962r. Jamajka uzyskała bowiem niepodległość. W kraju powstał (jak mogło by się wydawać) stabilny, dwupartyjny system parlamentarny pod brytyjskim protektoratem. Jamajskie społeczeństwo, inaczej niźli afrykańscy poprzednicy, nie było dotknięte plagą mentalnego kolonializmu. Prawdziwą zarazą okazały się jednakże bieda, korupcja, partyjniactwo oraz sztuczne skłócanie społeczeństwa, odpowiadającego polskiej wojnie PO-PiS.
Rastafariańskie przesłanie pokoju, a polityczny jego sens
Nie na tym jednak polega istota podobieństwa. Rzecz w tym, że na długo przed końcem społecznych niepokojów, mających w pamięci kilka setek grobów (wygaszonych dopiero na początku lat ’90) na Jamajce miało miejsce dość ważne wydarzenie, przypominające społeczne zrywy narodowe Polaków z lat 2005 i 2006. Otóż w 1978r. Bob Marley – powszechnie znany jako muzyk reggae, doprowadził do „symbolicznego” zakończenia wojny politycznej na tej małej, karaibskiej wyspie.
Zatrzymajmy się w tym momencie na chwilkę. Ktoś może zapytać, cóż ma reggea’owe pobrzękiwanie wspólnego z narodowymi rekolekcjami w Kraju Przywiślańskim. Otóż ma i to wiele. Dla większości Jamajczyków Bob Marley był (i do tej pory jest) nie tylko popowym grajkiem, śpiewającym w mało dla nas przystępnym stylu o rzeczach nam zazwyczaj obcych (porównaj piosenki: „Crazy Baldheads”, czy „Them Belly Full (But We Hungy)". Bob Marley jest – jak powiedział mi pewien znajomy Jamajczyk imieniem Mark, traktowany przez gros społeczeństwa jak prorok rastafariańskiej religii, cechującej się m.in. dążnością do legalizacji marihuany i wspierającej jej intensywne używanie. „Jak większość ludzi, którzy mają przynieść światu posłanie od Wszechmogącego, Marley żył intensywnie i umarł młodo” – tak mi to tłumaczył czarnoskóry Mark, podczas jednej z wielu rozmów na ten temat. „Tak, On był prorokiem”.
Wróćmy więc do roku 1978r. Jesteśmy w stolicy Jamajki, w Kingston. Jamajski prorok – Bob Marley, organizuje koncert pn. „One Love”, w którym – w powszechnym odczuciu, przekazuje skłóconemu jamajskiemu społeczeństwu przesłanie pokoju, wzajemnego szacunku oraz miłości. W pewnym momencie na scenie pojawiają się dwaj znienawidzeni przez siebie politycy – Manley i Seaga. Bob Marley, przy akompaniamencie reggae’owych riffów, chwyta dłonie obu gentlemanów, unosi wysoko w górę, doprowadza do obustronnego podania sobie dłoni, a tym samy do „symbolicznego” pojednania dwóch zwaśnionych obozów. Wydarzenie to, jest uznawane za jedno z najważniejszych wydarzeń w historii Jamajki.
Dlaczego więc piszę o nim w cynicznym cudzysłowie? Gdyż, podobnie jak Polacy obecnie, tak i Jamajczycy wtedy, niewiele z tego wydarzenia zrozumieli. Później jeden z uczestniczącym w rytualnym zjednoczeniu polityk wykręcał się, że gest ten miał jedynie na celu „oddanie szacunku społeczności Rastafarian” i tak w ogóle, to on wcale nie znaczył, to co większość chciałaby, żeby znaczył itd. Itp. „temu panu ręki nie podam”, „zgoda buduje, ale z krzyżem won!”. Skąd my to znamy?
Stan wojny za pokutę
Rafał Ziemkiewicz wysnuł onegdaj tezę, że Polacy są społeczeństwem postkolonialnym, a przynajmniej taką cechują się mentalności. Na tym chociażby przykładzie widać, ile w stwierdzeniu tym racji. Mark – ów czarnoskóry Jamajczyk, poznany na kilkumiesięcznej emigracji, mówił mi, że długo po tym wydarzeniu w kraju nadal miały miejsce mordy na tle politycznym, Jamajka generalnie upadała, a wielu jej obywateli – tak, jak on – musiało trwale emigrować. Nie ze względu na prześladowania, lecz za chlebem, którego wyzwolony i upojony wolnością kraj nie mógł im dać.
A jak to wygląda u nas? Skoro masowe poruszenie po śmierci papieża, a później mocne postanowienie poprawy po tragedii smoleńskiej doprowadziły to takiego jedynie skutku, że w kraju zostaje popełniony pierwszy od 1989r. mord polityczny, to o czym my w ogóle mówimy? I jak to miało już miejsce wcześniej w wojennym młynie – ofiara, szybko zostaje przemianowana na sprawcę, piętrzą się oskarżenia o wzajemne spowodowanie śmierci szeregowego działacza partyjnego, trwa jarmark, na którym próbuje się udowodnić, że „to oni zaczęli pierwsi”, a partyjni rębajle czyhają w telewizyjnym studio, aby obrzygać przeciwnika.
„Naród u nas wspaniały, tylko ludzie kurwy!” – jak mawiał Józef Piłsudski. Jeśli kwietniowa trauma nie przebudziła nas z letargu, to co jest jeszcze w stanie? Po prostu czeka nas coś, co Andrzej Wajda nazwał „wojną domową”, którą wszyscy dotkliwie odczujemy na sobie, jako srogą pokutę za niewywiązanie się ze składanych emocjonalnie przyrzeczeń. Miejmy nadzieję, ze będzie miała bardziej cywilizowany przebieg, niż na Jamajce.
Materiały dodatkowe:
Fragment koncertu "One Love" w Kingston z 1978r.
"Człowiek w Narodzie żyje nie tylko dla siebie i nie tylko na dziś, ale także w wymiarze dziejów Narodu (...) Polska może żyć własnymi siłami, własnymi mocami, rodzimą kulturą wzbogaconą przez Ewangelię Chrystusa i przez czujne, rozważne działanie Kościoła. Polska może żyć tu, gdzie jest, ale musi mieć ku temu moc. Musi patrzeć i ku przeszłości, aby lepiej osądzać rzeczywistość, i mieć ambicję trwania w przyszłość. Naród jest jak mocne drzewo, które podcinane w swych korzeniach, wypuszcza nowe. Może to drzewo przejść przez burzę, mogą one urwać mu koronę chwały, ale ono nadal trzyma się mocno ziemi i budzi nadzieję, że się odrodzi (...)"
kard. Stefan Wyszyński
sed3ak na Twitterze
Sed3ak Pro, czyli dyskusja na poziomie Pro!
"The mystic chords of memory will swell when again touched, as surely they will be, by the better angels of our nature".
Abraham Lincoln
"Virtù contro a furore
Prenderà l'armi, e fia el combatter corto;
Che l'antico valore
Negli italici cor non è ancor morto".
Francesco Petrarka
Polecam:
"Dzienniki Ronalda Prusa. Część Pierwsza."
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka