Czcigodni prezesi nie posiadali się z oburzenia. Za przykładem prezydenta Komorowskiego, który uznał kwestionowanie rzetelności wyborów za „odmęty szaleństwa”, szefowie SN, NSA i TK nie żałowali sobie i nie przebierali w słowach. „Bezprzykładny atak na władzę sądowniczą”, „pełen pogardy atak na każdego z tysięcy sędziów” - w ten sposób odniesiono się do zarzutu Jarosława Kaczyńskiego, że prezesi najwyższych władz sądowniczych wraz z prezydentem usiłują wpływać na sądy, uznając w publicznym wystąpieniu wybory za rzetelne, jeszcze na długo przed zakończeniem procesu wyborczego.
Generalne przesłanie prezydenta Bronisława Komorowskiego i prezesów najwyższych trybunałów było takie, iż zarzut sfałszowania wyborów godzi boleśnie w podstawy demokratycznego państwa prawa, siejąc zgorszenie wśród ludu wyborczego. Szkody w świadomości obywatelskiej mogą być niepowetowane. Zaufanie do fundamentów demokracji zostało poważnie nadszarpnięte – ubolewali zbulwersowani prezesi. Wydawać by się więc mogło, że przeciwko takiej perspektywie uzasadnione jest stanowcze przeciwdziałanie, wszak demokrację należy ratować, nie bacząc na koszty, za wszelką cenę.
Najprostszą metodą jest oczywiście analiza owych głosów nieważnych. Taka analiza pozwoli łaby władzy zadać kłam wrażemu Kaczyńskiemu, raz na zawsze zamknąć gęby niedowiarkom, przeciąć jak nożem spekulacje o nikczemnym fałszerstwie wyborczym. Nic bowiem nie stoi na przeszkodzie – karty wyborcze leżą ślicznie poukładane w paczki w urzędach gmin w całym kraju – do analizy jest dwa i pół miliona głosów nieważnych w samych tylko wynikach do sejmików wojewódzkich. Ale dla dużego państwa w Europie taka analiza to bagatela. Czyż nie po to ustawa nakazuje zachowanie tych kart, żeby w chwili próby stanowiły dowód fałszerstwa lub przeciwnie - zaświadczyły o rzetelności wyborów? Czy to nie jest oczywiste?
Tym bardziej, że poszczególne sądy rozpatrujące protesty wyborcze – jakby idąc za myślą przewodnią swoich najwyższych prezesów i prezydenta - odrzucają protesty odnoszące się do podejrzanej ilości głosów nieważnych. Bardzo znamienna praktyka, bo to znakomicie wzmacnia hipotezę o fałszerstwie. Postulat do sądów o przeliczanie i analizę głosów nieważnych wystosowali nie tylko opozycyjni politycy, mnóstwo osób i instytucji o to apelowało. Także – uwaga! – Gazeta Wyborcza, także Klub Jagielloński z Krakowa. Fundacja Batorego podejmuje się zbadać te głosy. Można mieć różne zastrzeżenia wobec tych instytucji, ale trudno, wręcz niemożliwe jest uznać je za pisowskie, nieprawdaż? No, owszem, Stefan Niesiołowski może uznać GW za pisowską jaczejkę, ale on stanowi przypadek całkowicie odrębny.
Stworzono więc zespół naukowców, wśród nich socjologów i politologów, który mógłby przygotować raport z nalizy tych głosów. Wszystkie okoliczności sprzyjają zatem, żeby jednak przeliczyć i przeanalizować książeczki wyborcze, które wywindowały chłopów z ulicy Wiejskiej tak wysoko, że nawet w afrykańskich republikach bananowych pytają, kto to jest ten Piechociński. Zdawać się może, że robota ruszy z kopyta, bo wszyscy zainteresowani są zainteresowani, żeby ruszyła.
I co w tym momencie Państwowa Komisja Wyborcza pokazuje wszystkim zainteresowanym? Otóż ona pokazuje im takiego wała! Tak, tak, nowa komisja, pozbawiona tych złogów leśnych ze starej komisji, mówi, że nie może wydać kart wyborczych do analizy. Taka niespodzianka. I proszę zauważyć – tutaj się powtórzę - PKW znowu jakby idzie za myślą przewodnią swoich prezesów i prezydenta. Taki zbieg okoliczności.
Okazuje się bowiem, że zajrzeć do tych przesławnych książeczek wyborczych mogą tylko funkcjonariusze wymiaru sprawiedliwości. Ustawa, która poleca karty wyborcze zachować, żeby w razie czego rozwiać obawy obywateli o rzetelność wyborów, jednocześnie nie pozwala obywatelom do nich zajrzeć. Owszem, zajrzeć mogą sędziowie, prokuratorzy i policjanci, ale ci akurat nie chcą do nich zaglądać. Co za pech!
Ale to wszystko mało, bo szefowa Krajowego Biura Wyborczego uważa, że weryfikacja tych głosów będzie niemożliwa do wykonania, gdyż prawo nie może działać wstecz. Tu już wkraczamy w obszar groteskowo-surrealistycznej interpretacji ustawy, zważywszy, iż rzetelność wyborów z samej natury rzeczy można badać wyłącznie po wyborach. Mamy więc prawo, które rzekomo gwarantuje nam kontrolę rzetelności wyborów, a jednocześnie zabrania tej kontroli, gdyż nie może działać wstecz. Bardziej oryginalny w interpretacji mógłby być tylko Mark Twain albo zgoła Salvadore Dali.
Zatem Państwowa Komisja Wyborcza odmawia udostępnienia kart wyborczych i dzieje się to przy milczącej aprobacie czcigodnego prezydenta Komorowskiego oraz równie czcigodnych prezesów trybunałów – tych samych prominentów władzy, którzy publicznie biadali, że kwestionowanie rzetelności wyborów psuje demokrację. Teraz zaś, gdy mają okazję naprawić nadszarpnięty prestiż władzy (a także własny, bo to w końcu mianowani przez nich sędziowie siedzą w PKW), to milczą znacząco.
Pomijając wszelkie inne korzyści, nikt mi nie wmówi, że ta władza nie chce tuż przed wyborami zgrillować opozycji na czarny węgiel, udowadniając, że jej zarzuty są kłamliwe. Dlatego milczenie prezydenta i prezesów jest paradoksalnie bardzo wymowne. Nie mamy bezpośrednich dowodów na sfałszowanie wyborów ani na ich rzetelność, gdyż władza nie zgadza się na kontrolę kart wyborczych. Jednak niezgoda władzy na kontrolę zawsze będzie pośrednim dowodem, że podejrzenia wobec władzy są uzasadnione. Zwłaszcza, gdy w grę wchodzi fałszerstwo wyborcze.
Inne tematy w dziale Polityka