W sensie emocjonalnym ten Mundial już się dla mnie skończył. Ani mnie ziębi, ani grzeje, kto wygra finał, Niemcy czy Argentyna. Tak już mam od pacholęctwa niemalże - kiedy nie grają Polacy, to kibicuję Włochom lub Holandii, a ci już są na aucie. Sam się zastanawiałem, skąd u mnie upodobanie do tych nacji w piłce nożnej, bo żadnych osobistych związków nie mam, szczególnego sentymentu do tych ludzi też nie czuję, klimatycznie lub estetycznie ani krajobrazowo również nie przepadam?
Doszedłem zatem do wniosku, że jedynym wytłumaczeniem mojej piłkarskiej sympatii do tych reprezentacji są lata sukcesów orłów Górskiego, którym ulegli zarówno Włosi jak i Holendrzy i to wyjątkowo spektakularnie. Takie psychologiczne dziwactwo, że lubimy tych, którzy dali nam się sprać i dzięki temu utożsamiamy ich z naszym sukcesem nawet po latach, a to się przenosi na pozytywne emocje. Co prawda, psycholog ze mnie żaden, ale według niektórych psychologia ponoć to żadna nauka, więc nie czuję się jak psycholog za dychę.
Co do gry obecnych finalistów, to powiem tak – kiedy patrzę na Argentynę, to cierpną mi zęby, a kiedy patrzę dłużej na Niemców, to opadają mi powieki. Może to niesprawiedliwe po tym, jak zdemolowali Brazylię, ale przecież każdy wie, że na przestrzeni dziejów Niemcy zasłużyli sobie na każdą niesprawiedliwość, która ich spotyka. Tak to skwituję i ani słowa więcej, bo zaraz napiszą mi, żem jest ksenofob a nie kibic. Co do Argentyńczyków, to osobiście nic do nich nie mam, ale nie cierpię piłki nożnej w ich wykonaniu. To sępy nie gracze. Nie cierpiałem Maradony i tak samo źle w moich oczach wygląda Messi.
Skoro już jestem w tych rejonach geograficzno-kibicowsko-ksenofobicznych, to nie można nie wspomnieć o Brazylijczykach. Otóż jako dzieciak admirowałem ich wszystkich razem i każdego z osobna. Szczególnym uwielbieniem darzyłem Garrinchę, dopiero w następnej kolejności Pelego i Tostao. Garrincha od mistrzostw świata w Chile w 1962 roku był moim wzorem i jak się dzisiaj mówi, idolem piłkarskim. Do tej pory widzę te jego potwornie krzywe nogi (jedna w dodatku krótsza!) i ten zwód, który znali wszyscy obrońcy świata i na który zawsze się dali nabierać. Pamiętam także smugę cienia, w którą Garrincha i Pele weszli w 1966 roku w Anglii, moją ówczesną rozpacz (ciągle jeszcze byłem dzieciakiem).
Potem stało się coś dziwnego, bo zacząłem dorastać, dojrzewać i spostrzegłem ze złością, że moi idole jakoś „zwyczajnieją”, co i raz przegrywają, zawodzą moje niebotyczne oczekiwania wobec nich. Znowu ta cholerna psychologia, która na szczęście nie jest nauką, więc mogę się wyżywać. Zaczęli mnie zwyczajnie ci Brazylijczycy wnerwiać, że ja pokładałem w nich takie nadzieje, a tu się okazuje, że oni w piętkę potrafią gonić jak wszystkie inne nacje. Bardzo mnie rozczarowali, gdy dorosłem i zacząłem dostrzegać ich studzienny infantylizm, te kretyńskie pseudonimy, pretensjonalne zachowanie, a już od tej „kołyski” Bebeto po strzeleniu gola, to miałem odruch wykrztuśny.
No, ale na szczęście nadeszły wspaniałe lata 70-te, objawił się Kazimierz Górski wraz z Deyną, Szarmachem, Lato, Tomaszewskim, Gorgoniem i innymi. Bez żalu porzuciłem Brazylię już na zawsze i jak wspomniałem, kiedy brakło Polaków w mundialach, sercem byłem zawsze za Włochami i Holendrami. Taki feblik. Jednak nie można tak zostawić Brazylii i nie wspomnieć o jej hańbie domowej, czyli klęsce 1:7 z Niemcami. Otóż ja uważam, że Brazylijczykom i to zarówno samym piłkarzom, jak i narodowi, może to wyjść na dobre. Piłka nożna bowiem stała się dla Brazylii brzemieniem lub kulą u nogi, jak kto woli.
Po pierwsze fanatyczne uwielbienie futbolu w tym kraju powodowało olbrzymią wzajemną i wielokierunkową presję. Z jednej strony społecznych oczekiwań od piłkarzy, którzy czuli się jakby na nich spoczywała cała odpowiedzialność za losy ojczyzny. Z drugiej strony nastroje społeczne uzależnione są od biegłości i zwinności kilkunastu facetów kopiących jakiś okrągły przedmiot. W sensie państwowym to paranoja. Ale jest jeszcze trzecia strona, czyli władza, która w kalkulacjach rządzenia bierze pod uwagę oba te czynniki i je wykorzystuje, przeważnie szalbierczo w tym sensie, że futbolowymi igrzyskami różnej skali odwraca uwagę od społecznych problemów. To tylko trzy kierunki, a jest jeszcze przecież monstrualnej wielkości biznes piłkarski, jest ichni PZPN, przy którym ponoć nasz PZPN to jest kaszka z mleczkiem, choć trudno uwierzyć.
Ale dlaczego ja uważam, że ta klęska 1:7 wyjdzie Brazylijczykom na dobre? W tym fatalnym meczu Niemcy poza tym, że wygrali bardzo wysoko z wielkim faworytem i pogrążyli w żałobie Brazylijczyków, to także dokonali dzieła zniszczenia brazylijskiej legendy. Pokazali, że król jest nagi. Oni dosłownie złamali piłkarski kręgosłup Brazylii. Brazylia, choć może tego jeszcze nie widać, w piłce nożnej przestała być wiecznym faworytem, już nie będzie tym przysłowiowym oficerem największych nadziei w piłce nożnej, spadł z niej olbrzymi garb największych oczekiwań. Brazylia stała się zwyczajna jak Holandia, Włochy, Niemcy czy Hiszpania. Niemcy ją odczarowali, pozbawili nie tylko złudzeń, ale jednocześnie wygórowanych marzeń. Mieszkańcy Brazylii być może będą mogli w końcu na serio zająć się sobą i swoimi karierami, swoimi sukcesami i marzeniami. Oby tak się stało.
Jeszcze o Niemcach, bo to są w końcu sąsiedzi, taka ich w te i nazad była...no, mniejsza z tym. Wspomniałem, że powieki mi opadają od gry Niemców i nic nie poradzę. Ja w futbolu nie szukam bowiem żelaznej logiki ani genialnej strategii, nieludzkiej wytrzymałości, ani kosmicznej szybkości. Jak chcę coś o strategii, to nie włączam telewizora na mecz, tylko sięgam po tom Clausewitza. To taki szampański żarcik oczywiście, z tym Clausewitzem, bo ja w futbolu szukam czegoś cudownego, nadzwyczajnego, niespodziewanego i fantastycznego, czego nie ma u Clausewitza ani u żadnego Niemca.
Ja w futbolu szukam Garrinchy, a nie jakiegoś Schweinsteigera, czy jak tam jest temu Niemcowi, który przez 90 minut po boisku szarżuje jak nabuzowany nosorożec i aż kości trzeszczą, gdy kogoś przypadkowo potrąci, a jak wpadnie z całym impetem, to klient idzie na rentę. To nie jest gra w piłkę nożną, to jest jakaś cholerna gra sztabowa z udziałem ludzi udających czołgi, pancerfausty, rakiety balistyczne i kutry torpedowe. To nieprawda, że Niemcy grają mecz w piłkę nożną, oni prowadzą manewry z użyciem ostrej amunicji. Jak ktoś to lubi, to niech się zaciągnie do wojska, najlepiej do Bundeswehry, będzie miał to na co dzień, a nie tylko raz na cztery lata. To tyle o sąsiadach zza Ody i Nysy Łużyckiej.
Na koniec o sobie, bo próżny jestem. Na samym początku mundialu, po meczu Holandii z Hiszpanią napisałem tekst „Van Persie spuścił powietrze z polityki”. W tym tekście takie zdanie przy końcu: „Jak się może zakończyć impreza, która zaczyna się od przeniewierstwa (sędziowskie błędy i wypaczenia), potem przechodzi od razu w dramat szekspirowski z udziałem jeszcze aktualnych mistrza i wicemistrza świata? Prorokuję, że zakończenie będzie jak w greckiej tragedii, która dotknie gospodarzy, czyli Brazylijczyków”.
I co wy na to? Gdybym był bufonem, to powiedziałbym: A nie mówiłem? Jednak ponieważ wszyscy mamy zadatki na bufonów, więc mówię: A nie mówiłem?!
Inne tematy w dziale Rozmaitości