Z poznaniakami musi być coś niedobrze. Tak wynika z wypowiedzi minister Agnieszki Kozłowskiej-Rajewicz od równego traktowania. Ona, poznanianka, wie chyba najlepiej, co jest na rzeczy. Chodzi o to, że dla znanych jej mężczyzn ( bo niby jakich innych?) pójście na wywiadówkę było do tej pory ujmą na honorze. Dosłownie, wstydzili się chodzić na wywiadówki i gotować obiad w domu. Minister uważa, że ojcowie gotujący i bywający na wywiadówkach to zdobycz „naszych czasów”, czyli w domyśle jej zasługa i jej podobnych.
Mnie, gdynianina omszałego, jak nie przymierzając antałek stuletniego węgrzyna, to stwierdzenie minister zagotowało, nomen omen. Gotuję od niepamiętnych czasów i mój syn także gotuje. Mnóstwo znanych mi facetów gotuje i nie słyszałem od żadnego, że to jakieś szczególne zajęcie, które ich dyskwalifikuje czy nobilituje. Na wywiadówkę chodziłem już ze 30 lat temu i wcale nie zamierzam się tym chwalić, bo nie byłem tam jedynym mężczyzną, dobrze pamiętam. Fakt, że chodziłem nieregularnie, bo nie zawsze mi się chciało, ale skoro trzeba było, to szedłem. Jednak nie to mnie najbardziej ubodło, że ona ma poznaniaków za zakompleksionych buców, bo co mi do tego?
Co się zresztą spodziewać po ludziach, którzy ponoć nie szli do partyzantki, bo Niemcy zabraniali? Ja oczywiście nie wiem, jak to było dokładnie z tą partyzantką, bo w Poznaniu bywam raz na jakieś 40 lat, ale ktoś mi opowiadał, że właśnie tak z tymi poznaniakami było. Ktoś w typie Kozłowskiej-Rajewicz, oczywiście. Mnie jednak najbardziej zaskoczyło nie to, że poznaniacy nie chcieli łazić na te wywiadówki, bo mnie też się nie bardzo chciało. Ale chodziłem, bo co miałem robić, skoro żona czasu nie miała? A to się często zdarzało, bo pracowała w swoim zawodzie. Szedłem więc na tę cholerną wywiadówkę i wysłuchiwałem, co syn, a potem córka tam zwojowali, czego się nauczyli albo nie nauczyli, lub zgoła narozrabiali w tych swoich szkołach. I świeciłem oczami niejednokrotnie za te moje pociechy! Ale co było zrobić, życie jest ciężkie a potem się umiera.
I tu dochodzę do istoty rzeczy – przypominam sobie te lata, sięgam pamięcią, grzebię w zakamarkach mózgu, wytężam swoje szare komórki, aż krwawym potem spływają i za nic nie mogę sobie przypomnieć, żebym z tego powodu odczuwał dyshonor. Nigdy, przenigdy nie łączyłem pojęcia honoru z wywiadówką. Mało tego, chodzenie na wywiadówki i ujma na honorze, to są dla mnie – Polaka, gdynianina, katolika, mężczyzny, ojca, męża, dziadka, marynarza, brata, szwagra i pisowca – pojęcia tak odległe, jak gender od nauki albo Platforma Obywatelska od obywatelskości.
Dlatego wciąż nie mogę wyjść ze zdumienia po tym oświadczeniu minister Kozłowskiej-Rajewicz. Ona wygląda na poważną kobietę, przynajmniej na pierwszy rzut oka, więc ja w pierwszym odruchu odczułem dla niej litość, że musiała żyć wśród tych zakompleksionych buców poznaniaków, którym wywiadówka przynosi ujmę na honorze. Ale z drugiej strony pomyślałem sobie, że ta minister może mieć coś z głową. Tak mi to przyszło, bo zagadnąłem swoją żonę na temat związku honoru z wywiadówką (nic nie mówiąc o wypowiedzi minister) i ona postukała się znacząco w głowę, co zawsze oznacza, że gadam głupoty. A ja swoją żonę znam tyle lat, jeszcze sprzed wynalezienia gender, więc mam do niej większe zaufanie niż do minister, która się urodziła już po tym wynalazku.
Tak, że wycofuję swoje zarzuty wobec poznaniaków (łącznie z partyzantką!) i wyrażam im serdeczne współczucie, że u nich w Wielkopolsce rodzą się dziwne dziewczynki, które jako bardzo dojrzałe genderystki klepią takie banały, że rola menedżera „nie czyni z nich gorszych kobiet i matek”. Takie jest bowiem następne odkrycie minister równego traktowania. Bo to jest tak banalne, że zęby cierpną i każda normalna kobieta (dziewczyna, matka, córka, żona, babcia, szwagierka, kucharka, gdynianka i kochanka) wie to od dzieciństwa lub wczesnej młodości. Jest więc duże prawdopodobieństwo, że minister Kozłowska-Rajewicz przebywa w środowisku patologicznym, skoro plecie tak przeraźliwe androny.
Niby z jednej strony nie powinno to dziwić, bo nie dość, że genderystka, to jeszcze obywatelska, więc tutaj mamy do czynienia z podwójnym upośledzeniem środowiskowym. Jednak mimo wszystko można się dziwić, że minister (kobieta, doktor, poseł, poznanianka, pełnomocnik) takich oczywistości nie wie. Czego oni ich na tych gender studiach uczą w takim razie, skoro potem wychodzi z tego edukacyjnego tygla jakaś minister na poziomie niewolnicy afrykańskiego czarownika z buszu, zarządzającej pozostałymi czterdziestoma żonami? Bo im też się takie rzeczy nie mieściły w głowie.
Po co Kozłowska-Rajewicz kończyła biologię i robiła doktorat, skoro po jej głowie tłuką się złote myśli na miarę żony kacyka z buszu? To nie trzeba było zawracać głowy rodzicom i profesorom, tylko skończyć podstawówkę i pójść wcześnie za mąż za jakiegoś chłopka roztropka i też by mogła takie mądrości opowiadać kumom za wsią, przy strumieniu.
PS. "ALFABET SZCZEREGO PRZYWÓDCY" - mojego autorstwa, w każdą sobotę na portalu wPolityce.pl...polecam! Dzisiaj litery "K - część I" : http://wpolityce.pl/polityka/195830-alfabet-szczerego-przywodcy-k-jak-kaczynski-kaminski-kidawa-blonska-klich-kluzik-rostkowska-kolenda-zaleska
Inne tematy w dziale Polityka