Ba! Łatwo powiedzieć, trudniej zrealizować. Trzeba by najpierw urodzić się z talentem albo chociaż odziedziczyć jakieś solidne inteligenckie korzenie, potem skończyć zootechnikę, a już nie wspomnę o sile woli, której niestraszny był nawet stan wojenny. Eh, marzenia jak ptaki szybują po niebie, a rzeczywistość skrzeczy.
A wracając do tego obiecującego tytułu, to co bym chciał zrobić, gdybym jednak za sprawą lampy jakiegoś medialnego Aladyna, mimo całej mojej mizeroty intelektualnej, został posadzony na miejscu Moniki Olejnik? Chociaż na 24 godziny, licząc od teraz, już nie chcę dłużej. Otóż po głębokim namyśle wyłuszczam co następuje.
Przede wszystkim układam plan na jutrzejszą coniedzielną audycję w Radio Zet, w czasie której uczestnicy spożywają śniadanie. Oczywiście nie chodzi mi o przygotowanie jadłospisu, bo mniejsza z bazą, ważna jest nadbudowa, czyli dyskusja polityków. A dyskusja musi mieć dobry początek, bo gdy już zacznie się drętwo, to drętwota udziela się wszystkim rozmówcom po kolei i cała impreza na nic. Dlatego tak ważny jest pierwszy wist (jak w brydżu) albo inaczej - zagajenie (jak na zebraniu POP). Jeśli bowiem początek jest dobry i uda nam się rozpalić płomień polemiczny, to potem już tylko dokładamy poszczególnym adwersarzom do pieca.
Ale żeby nie eskalować napięcia, to ujawniam ów piorunujący początek. Ma on źródło oczywiście gdzieś pomiędzy Rosją, Polską a Ukrainą, czyli jak najbardziej na czasie i na miejscu. Zatem siadam na cudownie wygodnym, obrotowym, kosmicznym fotelu Moniki Olejnik, witam wszystkich uczestników, życzę im smacznych i wesołych jaj (bo święta się zbliżają) i zaczynam w te słowa:
„To, że premier Rosji, z taką a nie inną przeszłością, przypomnijmy, z resortu, który przecież robił Katyń, pojawi się z polskim premierem na grobach katyńskich i powie to co powiedział, powinno być rzeczą tak niesłychanie ważną i tak cenną, że powinniśmy na ołtarzu tej sprawy złożyć każdą ofiarę. I nie udawajcie panowie z PiS-u, że nie wiecie, że prezydent Putin nie pojawiłby się z prezydentem Kaczyńskim. Co wy uważacie, że przyjechałby premier Putin z prezydentem Kaczyńskim i powiedział to, co powiedział?”
W tym momencie radiosłuchacze usłyszeliby jakieś trzaski i łoskoty, które być może wzięliby za zakłócenia w eterze, ale ja siedząc na miejscu Moniki Olejnik, widziałbym całą rzecz z bliska i wyraźnie. To profesor Tomasz Nałęcz, doradca prezydenta Bronisława Komorowskiego, spadł z krzesła. Bo to oczywiście on wypowiedział tę służalczo-podłą frazę, która dzisiaj w obliczu inwazji Putina na Ukrainę nabiera złowieszczego wydźwięku. On to powiedział w październiku 2010 roku, tym samym programie Moniki Olejnik "Siódmy dzień tygodnia". Dlatego będąc Moniką Olejnik czułbym się uprawniony do takiego zagajenia dyskusji.
Tak, chciałbym być jutro rano na miejscu Moniki Olejnik i zobaczyć minę profesora Nałęcza. To byłby bezcenny widok i zapewne prawnukom bym opowiadał tę scenę do znudzenia. Ja nawet nie uważam profesora Nałęcza za zdrajcę, Boże uchowaj. Ja się tylko pytam, co on jeszcze robi w polskiej polityce? W Polsce jest być może wielu sowieckich agentów, którzy dzisiaj służą Putinowi, ale nie sądzę, żeby Nałęcz do nich należał. Polska cierpi i dławi się także z innego powodu, chociaż agenci wpływu mają swój udział w tym cierpieniu. Polska cierpi nie tyle z powodu obfitości zdrady, lecz z przyczyny nadzwyczajnej obfitości tchórzliwej głupoty w polityce. I to byłoby na tyle, jeśli chodzi o składanie ofiar na ołtarzu sprawy Putina.
Natomiast co do mojego dalszego pobytu na miejscu redaktor Moniki Olejnik, to ja po skończonej audycji już rezygnuję i zwracam miejsce właścicielce. Pani redaktor, przekazuję redaktorską buławę w Pani ręce i proszę pozdrowić pana Nałęcza, jeśli zaszczyci jutrzejszy program.
Inne tematy w dziale Polityka