Rzecznik rządu, zapewne zgodnie z wolą swojego szefa Donalda Tuska, stanęła na wysokości standardów Platformy i oficjalnie otworzyła kampanię wyborczą od imputowania tchórzostwa Jarosławowi Kaczyńskiemu. Zupełnie w stylu i konwencji rozzłoszczonego bachora z podwórka, więc można powiedzieć, że zmieściła się w kanonie wychowania, jakim szczyci się premier.
Ja się wtedy naprawdę uradowałem, kiedy pani Małgorzata Kidawa-Błońska została rzucona na odcinek rządowych kontaktów publicznych. I napisałem o tym, iż to prawdziwy dar niebios dla opozycji. Nie zawiodła mnie do tej pory ani trochę, a trzeba wziąć pod uwagę, że kobieta jest rozwojowa, bo nakręca się coraz bardziej. Już ten pierwszy występ na temat różnicy pomiędzy środkami zabranymi z OFE a przekazanymi do budżetu („jakieś kwoty, które wynikają z różnych takich działań”) zapewnił jej godne miejsce w dziejach krwawej groteski PO. Tuż obok Cezarego Grabarczyka, mistrza infrastruktury kolejowej, który za tłok w pociągach obarczył odpowiedzialnością pasażerów.
Pewnie machnęlibyśmy ręką na skazanego na swój własny show Donalda Tuska, bo przecież już starożytni powtarzali, że chcącemu nie dzieje się krzywda. Polityk, który odżegnuje się od polityki, nie da się namówić na merytoryczną rozmowę o państwie i jego problemach. Trudno wymagać i wyegzekwować, żeby walczył na programy, skoro jego żywiołem jest przysłowiowy pic na wodę fotomontaż. Przypudrowanego fircyka epatującego gładką mową o niczym, nie skusi możliwość pokazania konkretnych rozwiązań, bo ich po prostu nie posiada. Nie po to się biło pianę przez ponad sześć lat, żeby teraz narażać cały ten z trudem zmontowany fotoplastykon na zdemaskowanie w poważnej rozmowie.
Tusk jest na fotoplastykon skazany, po sześciu latach uprawiania fasadowości nie może wrócić do normalnej polityki, bo ciężar zaniechań jest zbyt wielki. On już do końca, bez względu jaki ten koniec będzie, musi grać rolę zadzierżystego chłopaka z podwórka, choćby nawet nie chciał, bo z tą rolą się zrósł na amen. I zapomniał wszystkiego - a może nigdy nie nie miał tej umiejętności - co czyni polityka prawdziwym przywódcą i mężem stanu.
Sęk w tym, że na ten cyrk skazani jesteśmy wszyscy, niejako siłą rzeczy zmuszeni jesteśmy w nim uczestniczyć. Żyjemy bowiem w epoce medialnej, w czasie dominacji telewizji i elektronicznych mediów, liczy się gest, maska, mina. Przegrywa meritum, bo w zestawieniu z medialnym show każde meritum jest nudne. Podobnie jak nudny jest opis ekonomicznej rzeczywistości lub społecznego problemu w porównaniu z brazylijskim serialem i nie ma na to siły, to jest po prostu prawo masowego odbiorcy.
Stąd zresztą wziął się pomysł zrobienia z polityki widowiska na wzór mydlanej opery – żeby wciągnąć do uczestnictwa w kształtowaniu opinii publicznej przysłowiowego „ciemnego luda”, którego głosem można potem niemal dowolnie dysponować w wyborach. Tak się dokonał sojusz ciemniaków z politykierami, który zastąpił meritum w polityce i dzisiaj zbieramy tego owoce w postaci dwóch kadencji skorumpowanej władzy, która faktycznie jest koalicją koryta ze żłobem.
Skoro jednak wyborcy w swojej masie (przymiotnik określający masę przytomnie pominąłem) przyjęli fotoplastykon za dobrą monetę, a znaleźli się natychmiast chętni do uczestnictwa, to raczej nie mamy wyjścia. Trzeba jakoś przez to przejść. Ja osobiście uważam, że powinna się odbyć merytoryczna debata pomiędzy szefem rządu i przywódcą jedynej faktycznej opozycji, czyli Donalda Tuska z Jarosławem Kaczyńskim. Dla osób uwielbiających ekscytujący show można zorganizować osobną debatę pomiędzy Millerem i Palikotem na temat niuansów transseksualizmu z pokazem świńskich slajdów, żeby nie było narzekań na demokrację.
Można chyba w jakiś sposób wyeliminować zakusy PO, żeby debata odbyła się według standardów tej partii, czyli uniknąć ordynarnej ustawki w mediach gotowych na każde skinienie rządu. Można chyba to przeprowadzić po ludzku, tak jak się to robi w normalnym kraju, bez osobistego pluszaka premiera jako prowadzącego debatę i najętych klakierów władzy. Z konkretnymi pytaniami na konkretne tematy, wraz z wyjaśnieniami na temat konkretnych liczb, źródeł finansowania, z terminami realizacji oraz wyliczeniami. Z bezwzględnym ucinaniem pustych elaboratów, w jakich celuje Tusk. Chyba tak nisko pod tymi rządami nie upadliśmy, żeby to było niemożliwe?
A swoja drogą, uporczywie wracam do przypadku wspomnianej pani rzecznik, coś jest w tym rządzie Tuska, jakieś komiczne fatum ciąży nad nim na podobieństwo filmowego gangu Olsena, że ludzie po dołączeniu do tej ekipy, jak za dotknięciem cholernej czarodziejskiej różdżki zmieniają się w paradnych bufonów, w jakieś pokraki nielotne, niezguły umysłowe i komediantów wręcz bezwstydnych. Przecież nawet najmniej lotny delikwent, widząc tę różnicę w sumach zabranych z OFE i przekazanych do budżetu, przed konferencją prasową poprosiłby o wyjaśnienie kolegę ministra i byłoby po sprawie. Dlaczego ta najbardziej oczywista myśl nie przyszła do głowy Kidawie-Błońskiej, która wmaszerowała na spotkanie z mediami z umysłem nieskalanym elementarną wiedzą, niczym biała kartka albo jak tabaka w rogu? Czy ktoś potrafi wytłumaczyć taką niepojętą indolencję umysłową?
Albo weźmy takiego ministra Bartłomieja Sienkiewicza, który wcześniej, zanim się najął do rządu i rozpoczął długi marsz na Białystok, potrafił całkiem sensownie mówić na skomplikowane tematy. A gdy poszedł w ministry do Tuska, to natychmiast we fredrowskiego Papkina się zmienił, nos zadarł wysoko, bzdury takie z poważną miną zaczął pleść, że po prostu śmiech na sali. Wicepremier Bieńkowska, będąc prostym ministrem nie marnowała okazji, żeby siedzieć cicho i było nieźle. Zatem została wicepremierem i coś ją podkusiło, żeby łazić na konferencje prasowe i od razu klops taki, że cała Polska gęby rozdziawiła w niemym zdumieniu, że człowiek władzy człowiekowi prostemu może coś tak chamskiego publicznie powiedzieć.
A teraz całkiem niedawno minister Biernacki, który będąc posłem wydawał się merytoryczny do szpiku kości i nawet jakby całkowicie odmienny od peowskiego standardu, czyli człowieka władzy w typie zestawu gładkomówiącego najwierutniejsze bzdury. No i masz, wszedł chłop do rządu i w mgnieniu oka przepoczwarzył się w niezbornego aroganta, usiłującego usprawiedliwiać kryminalny podstęp władzy, co zauważyli nawet zwolennicy ekipy Tuska, a niektórzy nazwali go bez ogródek szkodliwym idiotą.
Ja nie wierzę, że ci ludzie z dnia na dzień stali się głupcami, to musi być jakaś metafizyka działająca wewnątrz tego rządu. Niektórzy mówią co prawda, że jak Bóg chce kogoś ukarać, to rozum mu odbiera, ale ja nie słyszałem, żeby Bóg karał delikwenta zanim ten cokolwiek uczyni. To już prędzej dam wiarę tym, co twierdzą, iż głupota jest Darem Bożym. Od razu bowiem rzuca się w oczy, że każdy nowo zatrudniony w rządzie Donalda Tuska zostaje na początek bardzo szczodrze obdarowany tym dobrem.
No dobrze, to były takie śmichy chichy z tymi karami i darami bożymi, bo człowiek musi odśmiać kretyńską rzeczywistość, inaczej sam by zwariował. Wracając jednak do należytej powagi – w końcu chodzi o państwo – jest racjonalne wyjaśnienie tego fenomenu. Nawet dość proste – skoro władza ogranicza się do fasadowej działalności, wręcz inscenizacji; skoro zbudowała tani fotoplastykon na użytek niewybrednej publiczności, to i postaci tej władzy muszą prezentować format postaci z fotografii. Są wręcz przycięci na fotoplastykonowe potrzeby. I jak tu merytorycznie debatować z człowiekiem o lotności furmanki zatrzymanej w kadrze?
Inne tematy w dziale Polityka