Osoby zatrwożone tytułem, który może sugerować iście kopernikańską objętość dzieła, zawczasu uspokajam : proszę się nie uprzedzać, to nie będzie traktat, a zaledwie przyczynek. Na samym początku chciałbym dać wyraz mojemu szczeremu przekonaniu, że absolutnie wszystkie dzieci są nasze, nawet te resortowe. Nie ma innej rady - skoro Jan III Sobieski jest nasz i wiktoria wiedeńska jest nasza, i czerwone maki spod Monte Cassino napawają nas dumą, oraz Kopernik i Skłodowska sławią nasze imię, to niestety, nie ma zmiłuj się – ubeckie dzieci też są nasze i basta.
Dlatego zresztą zaczynam od dość przewrotnego przykładu, który ilustruje doskonale tezę, że ubeckość niekoniecznie musi być dziedziczna, może być także nabyta. Zatem w kontekście ubeckości równie dobrze można by napisać fundamentalną pracę zarówno o utrwalaniu gatunku poprzez dobór naturalny, jak i drogą naboru sztucznego. Mało jest bowiem rzeczy, które są tak jednoznaczne, jak się wydają na pierwszy rzut oka.
Tu żadna strona nie ma wyłączności, bo nikt nie zna dnia ani godziny. Ta przypadłość zdarza się w najlepszych rodzinach i często spada niczym grom z jasnego nieba. Moi rodzice mieli serdecznych przyjaciół, małżeństwo poznane na robotach przymusowych w III Rzeszy, z którymi do końca życia utrzymywali wręcz braterskie relacje. Zresztą mieszkaliśmy w nieodległych miejscach Gdyni i kontakty były niemal codzienne. My dzieci traktowaliśmy się nawzajem jak cioteczni bracia i po latach byliśmy autentycznie zdumieni, kiedy dowiedzieliśmy się, że nie jesteśmy rodziną.
Tomek, najstarszy z tych moich kuzynów, był ode mnie starszy co najmniej pięć lat, co wiem na pewno, gdyż kończyliśmy to samo technikum, z tym, że gdy ja wstąpiłem w te zacne mury, to jego już tam nie spotkałem, ponieważ rok wcześniej zdał maturę. Stąd doskonale pamiętam różnicę wieku pomiędzy nami, przyszywanymi kuzynami. Potem poszedł do wojska, a ja powolutku dorastałem i po kilku latach byłem świadkiem rozmowy moich rodziców na jego temat, mocno wzburzonych. Otóż ów mój kuzyn Tomek po powrocie z wojska wstąpił do Milicji Obywatelskiej, wówczas zwanej także „władzą”.
Formacja tamta, wbrew dumnemu przymiotnikowi w nazwie, reputację miała wśród obywateli tak zszarganą, że dzisiaj analogicznie kojarzyć się może jedynie z obecną partią rządzącą, która używa tego samego przymiotnika w nazwie. Te szczegóły są niezbędne dla młodzieży, która nie może pamiętać i znać tamtych czasów i kontekstów. Ale to tylko taka dygresja gramatyczno-polityczna, wracam już do rzeczy, czyli owego nieszczęsnego kuzyna Tomka. Otóż kiedy rodzice mieli tę rozmowę, ja miałem chyba coś około 15-17 lat i nie mogę powiedzieć, że wyłapałem wszystkie niuanse przyczyn ich wzburzenia. Zapamiętałem jednak jedno zdanie wypowiedziane przez mojego ojca pod adresem ojca Tomka: Jak ten Kazik to przeżyje?
Dzisiaj może to się wydawać niewiarygodne albo nawet egzaltowane, takie podejście do sprawy, która w gruncie rzeczy nie dotyczyła nas bezpośrednio. Jednak w tamtych czasach i w tamtych moich środowiskach oraz sferach, to był wielki wstyd. Najnormalniejszy w świecie wstyd. O tym się mówiło ze wzburzeniem. Prawdę mówiąc, w życiu codziennym to było gorsze niż wstąpienie do partii komunistycznej, bo partyjność się tak bardzo nie rzucała w oczy. Tymczasem syn w milicyjnym mundurze to był widok, który narażał na pośmiewisko ludzkie; dla rodziców czy rodzeństwa przypadek wręcz haniebny. Tak więc mój ojciec dał tylko wyraz trosce o przyjaciela, który na ludzkich oczach musi przeżywać coś w rodzaju hańby i to z powodu własnego dziecka.
Jak wspomniałem, byłem wtedy zbyt młody, żeby to wszystko ogarnąć i dzisiaj po latach przypuszczam, że ubek w rodzinie w tamtym środowisku to było już coś zupełnie niewyobrażalnego. Być może jakaś apokalipsa moralna, dopust boży albo grom z jasnego nieba za straszliwe winy. Tak chyba musiało być, jeśli zachować proporcje do wzburzenia, jakie wywołał akces do milicji syna przyjaciół. Z tym, że o ile pamiętam, nikt nie winił jego rodziny, którą przecież znaliśmy jak dobry szeląg. Rodzice skłaniali się raczej, że chłopaka przekabacono w komunistycznym wojsku, bo jakoś to trzeba było sobie wytłumaczyć.
Jakkolwiek by było, faktem jest niezbitym, że ubeckość spadała na rodzinę jako wręcz hańba. Ja sobie nie przypominam, żebyśmy kiedykolwiek gościli w domu owego Tomka milicjanta, chociaż serdeczne relacje z jego rodzicami i rodzeństwem nie uległy zmianie. Tylko Tomek stał się tabu w rozmowach. Dlatego zdumienie mnie ogarnęło, że historyk, socjolog i pracownik Uniwersytetu Warszawskiego Kazimierz Wójcicki stawia tezę, iż autorzy książki „Dzieci resortowe” sugerują, że „dzieci dziedziczą winę po rodzicach”. Trzeba być skończonym idiotą, aby winić dzieci za grzechy rodziców (oraz odwrotnie), a ja znam na tyle środowisko Gazety Polskiej od lat, w tym autorów tej książki, że wiem, iż idiotami nie są. Nie są też jakimiś fanatycznymi fundamentalistami, żeby w ten sposób myśleć. Po prostu nie mieści się w głowie, bo delikwent musi jednocześnie brać także pod uwagę, iż w takim przypadku należy te dzieci oddać pod sąd, jeśli rodzice umknęli wymiarowi sprawiedliwości. Absurd, nonsens, głupota.
Ja tu nie chcę przypuszczać, skąd Wójcicki wysnuł taki wniosek, bo książki jeszcze nie czytałem, ale na pewno przeczytam, gdyż uwielbiam rodzinne sagi. Pomimo więc nieznajomości tej książki śmiem wyrazić pewność, że w książce nie znajdzie się takiego stwierdzenia. Tym bardziej, że Wójcicki jakoś nie kwapi się zacytować tej sugestii, a jedynie raczy czytelników swoim szczerym oburzeniem z powodu amoralności takiego stwierdzenia. Sugerowanie komuś zamierzonej podłości jest niezwykle łatwe i można to zrobić z każdym kontrowersyjnym stwierdzeniem bez wyjątku.
Jeśli chodzi o takie sugestie albo wręcz literalny zarzut tego rodzaju(dzieci odpowiedzialne za winy rodziców), to ja znam dwa takie amoralne przypadki w stosunku do jednej osoby. Pierwszy przypadek jest bardzo ciężki, bo to Lech Wałęsa. Tenże europejski mędrzec w swoim czasie apelował do Sławomira Cenckiewicza, żeby jako wnuk ubeka „rozliczył się z własną przeszłością”. Możemy oczywiście przejść nad tym do porządku dziennego, ale wtedy trzeba założyć, że takie są standardy europejskie, a to przecież absurd, nieprawdaż?
Drugi przypadek jest jeszcze większego kalibru merytorycznego, bo to czcigodny profesor Bronisław Łagowski. On z kolei uważa, że w przypadku ubeckiego dziadka „nie jest to dziedziczenie winy, lecz wrodzonego draństwa”. To tyle jeśli chodzi o moralność europejskiego mędrca i profesora filozofii, a przecież to kaliber znacznie cięższy od dziennikarza. Chciałbym wiedzieć, co Wójcicki czuje do tych dwóch myślicieli, którzy już nie tylko sugerowali, ale wręcz stwierdzili, że potomkowie są odpowiedzialni i dziedziczą draństwo ( w domyśle ubeckość) przodków? Czy słusznie się domyślam, że Wojcicki się także nimi brzydzi?
Poza wszystkim i poza obrzydzeniem Wójcickiego, jest jeszcze jeden - zapewne najważniejszy - aspekt książki o resortowych dzieciach. Chodzi oczywiście o kontekst socjologiczny, któremu zresztą już dał wyraz Czarek Krysztopa. Otóż chodzi o zasięg odziedziczonej „ubeckości”, czy też wrodzonego draństwa, jak to nazywa czcigodny profesor Łagowski.
Co pewien czas podnosi się wrzawa na temat szkodliwości korporacjonizmu, zwłaszcza gdy idzie o środowisko prawnicze. Sam czytałem wyliczenia, jaki procent dzieci prawników zostaje prawnikami; jaki procent tych dzieci i w jakim miejscu zdaje śpiewająco na aplikację w odróżnieniu od innych chętnych, którzy nie mają rodziców prawników, a zatem nie dziedziczą tych szczególnych talentów. Wszyscy są zgodni (oprócz samych zainteresowanych), że jest to skandal, zjawisko skrajnie szkodliwe, gdyż prowadzi do obniżenia poziomu kultury prawnej, wiarygodności całego środowiska i każdego prawnika z osobna i w ogóle praworządności. Sam czytałem statystyki i badania, przytaczał ich nie będę, ale były szokujące. Zatem tu nie ma wątpliwości, że zjawisko jest i że takie badania można było zrobić bez większego zachodu.
Zatem, może dlatego powstała książka Doroty Kani, Jerzego Targalskiego i Macieja Marosza, że żaden symboliczny Wójcicki, który dzisiaj się tak brzydzi rzucaniem podejrzeń na dzieci ubeków, nie zająknął się nigdy, że należy koniecznie zbadać wpływ ubeckich środowisk na życie publiczne? Jaki jest procent – nazwijmy umownie – korporacyjnych rodzin ubeckich w mediach publicznych, w sądownictwie, biznesie, polityce? Może takie badanie da nam odpowiedź na wiele bolesnych pytań, na które dotąd nie mogliśmy znaleźć odpowiedzi?
Wyobraźmy sobie szeroko rozumiane środowisko komunistyczno-ubeckie, które po 1989 roku walczy o przetrwanie i utrzymanie swojej, już nie wszechwładnej dominacji w życiu publicznym, ale chociaż znaczącej. Tysiące, a raczej dziesiątki tysięcy rodzin, setki tysięcy osób nie może się pogodzić z utratą pozycji, także materialnej. Chyba nikt nie przypuszcza, że po przegranych wyborach opuścili ręce i odeszli zrezygnowani w niesławie? Dlaczego nie przeprowadzić takich badań? Czy korporacja bolszewicko-ubecka jest mniej zaradna od prawniczej? Czy ubecy resortowi, dziedziczni, rodzinni i wszelcy inni nie są godni, żeby zbadać ich wpływ na państwo, na jakość życia społecznego, publicznego, gospodarczego? No, już słyszę ten śmiech na sali....
Inne tematy w dziale Polityka