Chyba całkiem bezwiednie Gazeta Wyborcza wyartykułowała największy problem, z jakim zmaga się to środowisko oraz rząd Donalda Tuska. Argument mający zdeprecjonować konferencję naukową w sprawie katastrofy smoleńskiej brzmi, że "te hipotezy z konferencji pozostają w całkowitej sprzeczności z ustaleniami polskiej państwowej komisji”. Konferencja naukowa powinna więc skupić się na apoteozie ustaleń komisji państwowej. To stwierdzenie gazetowych specjalistów od lotniczych katastrof jest tak obezwładniająco infantylne, że wahałem się, czy nazwać je argumentem, ale w końcu to nie ja dokonałem takiego wyboru argumentacji, więc niech pozostanie.
Sęk bowiem w tym, że jeśli się przyjrzeć poczynaniom komisji Millera, to w zasadzie nie było polskiego oficjalnego śledztwa. Było coś w rodzaju pozoracji i to ostrożnej, żeby nie popaść w jakąś fundamentalną sprzeczność z rosyjskim raportem MAK, który był stekiem kłamstw i manipulacji. I bez względu, czy ktoś wierzy w zamach, czy nie wierzy, fałsz jest ponad tą alternatywą. Zaniechania polskiej komisji są tak znaczące i obszerne, że w zasadzie każdy argument użyty w jej obronie przez czerskich obraca się przeciwko tej komisji. Jakie bowiem ustalenia poczyniła samodzielnie polska komisja? Przecież polska strona nie była w stanie wyegzekwować nawet odniesienia się Rosjan do swoich uwag, a co dopiero mówić o ustaleniach.
Dochodzi z tego powodu nieraz do przezabawnych sytuacji, jak wczorajsza groteskowa nadgorliwość Moniki Olejnik w rozmowie z profesorem Kleiberem, który stwierdził, iż raport Millera był przygotowany pod presją czasu, a bez wraku trudno prowadzić badania, zatem nie można wykluczyć wybuchu. Na co nasza mistrzyni intelektu wyskoczyła z argumentem, iż „często jest tak, że kiedy są katastrofy, bardzo szybko są komunikaty, że to nie był zamach”.
I ja tego nie cytuję, żeby wykpić nieszczęsną dziennikarkę, ale właśnie żeby pokazać kompletną bezradność intelektualną tego środowiska wobec skali bezhołowia tzw. polskiego śledztwa. Jakiego argumentu można bowiem użyć w obronie prokuratury, która zarządziła badanie wraku na obecność materiałów wybuchowych po 3 latach? Co można powiedzieć w obronie ludzi, którzy jako bezpośrednią przyczynę upadku Tupolewa uznali uderzenie skrzydłem w brzozę i nawet tej brzozy nie zbadali, lecz przepisali dane z raportu rosyjskiego? A jak już po latach zaczęli mierzyć, to wyszła z tego komedia w kilku aktach. Co to za eksperci lotniczy, którzy nie mieli pojęcia, że autopilot Tupolewa może działać niezależnie od systemu ILS?
Szczególnie kompromitująco wyglądają wszelkie argumenty odnoszące się do doświadczeń międzynarodowych w badaniu katastrof lotniczych i Monika Olejnik jest jedną z wielu osób, które zmarnowały szansę, żeby akurat w tym kontekście nie zabierać głosu. Porównanie bowiem międzynarodowej praktyki w tej dziedzinie prowadzi do wniosków wręcz miażdżących zarówno MAK, jak i polską komisję. Nic tak nie kompromituje Polski w tej dziedzinie, jak postępowanie Millera i Laska w świetle doświadczeń z innych katastrof lotniczych za granicą.
Dlatego czerskim pozostaje tylko i wyłącznie manipulacja pojedynczymi frazami z protokołów przesłuchań albo teza o presji na pilota tak ordynarnie sfałszowana, że nawet do bólu uległa komisja Millera musiała ją odrzucić. Kiedy się patrzy na te żałosne krętactwa, to narzuca się analogia do słynnej frazy z czasów tuż powojennych – nie pomogą szczere chęci, z g***a bata nie ukręcisz.
Nie da się nic ugrać na sprzecznościach tez naukowców z ustaleniami polskiego śledztwa, bo takiego śledztwa w gruncie rzeczy nie było. Zresztą świadczą o tym wypowiedzi samych biorących udział w rzekomych badaniach katastrofy, którzy z polskim akredytowanym przy MAK nawzajem sobie zarzucali zaniechania i nieodpowiedzialność. O naszej niezwyciężonej prokuraturze wojskowej już nie wspomnę, o mi zęby cierpną na samą myśl. Czy trzeba czegoś więcej, żeby wyrobić sobie zdanie o rzetelności tej komisji?
Zatem jest to sytuacja bez wyjścia dla zwolenników pancernej brzozy i w zasadzie pozostało im tylko czepianie się jakichś drobiazgów, jak głupawy "blef" profesora Rońdy; manipulacja wyrywanymi z kontekstu zdaniami, albo zwyczajne szyderstwo. No, ale to ma króciutkie nóżki. Kiedy bowiem redaktor Olejnik pyta ironicznie Kleibera, czy można rozmawiać merytorycznie z Macierewiczem, który mówi, że trzy osoby uratowały się z katastrofy smoleńskiej, to z kogo ona właściwie kpi? Ona szydzi w gruncie rzeczy z ministra Radosława Sikorskiego, którego resortowy rzecznik w dniu katastrofy wydał oświadczenie, że prawdopodobnie przeżyły trzy osoby, ale są ciężko ranne. Bo Macierewicz jedynie zapytał, dlaczego polska strona nie zbadała dokładnie tych pogłosek.
Kogo więc zdeprecjonowali czerscy, gdy poddali w wątpliwość kwalifikacje naukowe w inżynierii materiałowej do badania katastrof lotniczych? No oczywiście, że nie profesora Biniendę, lecz specjalistę od ruchu drogowego z komisji rządowej. Czegokolwiek się nie dotkną gorliwi wyznawcy pancernej brzozy, natychmiast się potykają o wszechogarniającą jałowość poczynań MAK, Millera i Laska.
Argument o nadrzędności racji państwowej komisji jako żywo nawiązuje do pewnego paragrafu w peerelowskiej konstytucji. Chodzi o zapis o „nierozerwalnej przyjaźni z ZSRR”. To jest ta sama obezwładniająca infantylność wobec arcypoważnego problemu. I to jest jednocześnie miara bezradności czerskich wobec beznadziejności ludzi, których „ustaleń” chcą bronić.
Inne tematy w dziale Polityka