seaman seaman
2599
BLOG

O chamach, sztucerach i marynarzach

seaman seaman Kultura Obserwuj notkę 61

Postanowiłem o tym w końcu napisać, ponieważ po raz któryś z rzędu ktoś wyraził zdziwienie, że będąc marynarzem, na swoim blogu prezentuję prawie zerową tolerancję na tzw. rzucanie mięsem. Zresztą kojarzenie przeklinania z tą profesją samo w sobie jest dla marynarza niezbyt pochlebne, ale kładę to na karb niezręczności sformułowania. Określenie rzucanie mięsem to oczywiście eufemizm, taki jak mowa wiązana, bluzganie, sobaczenie i tym podobne. W literackim języku to wulgaryzmy, przekleństwa (także piętrowe), ale co ja tu będę tłumaczył, w końcu kosmici nie przychodzą na ten blog.

Otóż pragnę zapewnić wszystkich wątpiących w rzetelność mojego marynarstwa, że nic co marynarskie nie jest mi obce. Ja na morzach, oceanach i redach; w portach i stoczniach spędziłem kilkadziesiąt lat i proszę mi wierzyć, że trzeba stado wołów zarżnąć, żebym ja mógł na wołowej skórze spisać com widział, słyszał i przeżył. A także to, co sam w zapalczywości i pasji się nakląłem przy różnych okazjach, bo jak to mówią, nie święci garnki lepią, a ja te 30 lat w siłowniach statków spędziłem, a nie były to chwile sprzyjające praktykowaniu franciszkańskiej pogody ducha.

Przede wszystkim trzeba się rozprawić z mitem o przysłowiowej biegłości marynarzy w przeklinaniu oraz wyjątkowej powszechności tego procederu wśród tak zwanych ludzi morza. Piszę „tak zwanych ludzi morza” bowiem w żadnym innym środowisku nie spotkałem tylu ludzi tęskniących do życia na lądzie. Jest to tak zdumiewający paradoks, że ktoś po raz pierwszy uczestniczący w długim rejsie nie może wprost wyjść z osłupienia. Ja osobiście znam jednego jedynego marynarza, zresztą kapitana i mojego przyjaciela jeszcze z lat szkolnych, który od początku kariery i po wielu latach spędzonych na morzu jest ciągle zachwycony tym zawodem.

Ale wracając do naszych baranów, czyli powszechności rzucania mięsem przez marynarzy, to jest taki sam durny mit jak z tymi szantami, czyli rzekomymi pieśniami marynarskimi, czy żeglarskimi. Albo, jak to niektórzy zwą - pieśni z kubryku, czy z mesy. Kiedy idzie się wzdłuż gdyńskiej plaży, to niemal na każdej knajpie zobaczycie ogłoszenie o koncercie tych szant. Kiedyś ponoć nadawały rytm przy różnych pracach na pokładzie żaglowca, dzisiaj cieszą się pewną popularnością, ale na pewno nie wśród marynarzy.

Ja pracowałem dziesiątki lat na niemal wszystkich typach statków polskich i zagranicznych, z wyjątkiem okrętów wojennych i chemikaliowców. I klnę się tutaj na całą moją marynarska karierę, że nigdy nie spotkałem się na żadnym statku, żeby ktokolwiek śpiewał jakieś szanty. Ani na trzeźwo, ani po pijaku, ani w pracy, kabinie, kubryku, pentrze, mesie, czy gdziekolwiek bądź. Ale co powiecie na to, że przez różne osoby nie mające żadnego związku z morzem byłem o te cholerne szanty nagabywany? Mało tego, wyrażano ogromne zdziwienie, a nawet niedowierzanie, że to mnie ani trochę nie bawi, ani nie obchodzi?! Co zresztą świadczy o sile i potędze stereotypu.

Podobnie jest z przeklinaniem, które występuje wcale nie częściej niż wśród górników, grabarzy, dziennikarzy albo polityków. Ja sam też nie stronię, gdyż muszę przyznać, że wulgaryzm czasem jest nie do zastąpienia, gdy chodzi o zwięzłe przedstawienie problemu czy poglądu. Oczywiście, że wyrażę się po furmańsku, kiedy mam do czynienia z typem furmana, który rozumie tylko język furmański. Dosadność jest w niektórych przypadkach niezbędna.

Ale co ja tu teoretycznie rozważam jakieś furmaństwo, kiedy mogą posłużyć się moim bogatym doświadczeniem z dziedziny mechaniki. Robię ja ci przykładowo zamówienie na części zamienne i w tym celu zszedłem do magazynu części, żeby coś sprawdzić - aby nie dostać po łapach od armatora, gdy zamówię część będącą już na stanie. W tym czasie wchodzi tam mechanik służbowy i grzebie na półce. Ja o nic go nie pytam, bo znamy się jak łyse konie i wiem, że za chwilę on coś powie i ja będę wszystko wiedział. No i faktycznie, on pochylony nad tym regałem świeci sobie latarką i po chwili rzuca dość zdawkowo w moją stronę: Ten kurewski sztucer! 

I to jest właśnie przykład prawidłowo użytej mowy wiązanej, trzy słowa w tym jeden wulgaryzm, które wyrażają wszystko. Jest to wyczerpująca informacja, opis stanu rzeczy i wyraz stanu ducha człowieka. Ja wszystko wiem i mogę tylko pokiwać głową, bo reszta jest milczeniem. Laików w dziedzinie mechanicznej informuję troskliwie, że w języku mechanicznym sztucer to jest taka grubościenna rurka, z obu stron posiada gwint, a pomiędzy gwintami z reguły sześciokąt niezbędny do założenia klucza. Sztucer wkręca się w jakiś korpus, a z drugiej strony owego sztucera przykręca się na przykład rurkę, choćby przewód paliwowy lub jakiś inny. Tak to z grubsza wygląda, ale mają sztucery pewien feblik, że często używany gwint zewnętrzny czasami lubi się zerwać i wtedy rurki przykręcić już nie można. Wówczas taki sztucer trzeba wymienić, czyli wykręcić go z korpusu i założyć nowy. To jest bardzo prosty zabieg, ale jak to mówią, diabeł tkwi w szczegółach – długo tkwiący w bloku jakiegoś silnika gwint może się zapiec i przy wykręcaniu się urywa. I to jeszcze wam powiem – zawsze, ale to zawsze! - diabelstwo pęka przy samej krawędzi korpusu w takim miejscu, że za chiny nie idzie go wykręcić za pomocą klucza. Wtedy zaczynają się schody, ale to już inna opowieść.

To jest dość długi i pewnie nużący opis, ale ja go zamieściłem specjalnie, żeby uświadomić czytelnikom, że ten długi akapit - wszystkie techniczne szczegóły, złośliwość cholernego sztucera, swoje emocje oraz informację dla mnie - ten mój mechanik zawarł w trzech prostych słowach: Ten kurewski sztucer! I nie można było poinformować mnie prościej, zwięźlej, celniej ani łagodniej – ten konkretny sztucer był po prostu kurewski. Koniec kropka.

Ja oczywiście mógłbym tak długo tu pisać co się w moim życiu mówiło i jak się klęło w różnych sytuacjach i to byłyby prawdziwie epickie historie. Ale w każdej z tych historii kontekst odpowiadał tematowi, wulgaryzm podkreślał powagę sytuacji, a ludzie nie tracąc czasu rozumieli się w pół słowa. Na tym polega użyteczność mowy wiązanej w pewnych specyficznych przypadkach i ja to nie tylko rozumiem, ale także – jakkolwiek to zabrzmi – praktykuję, chociaż nie rekomenduję.

Natomiast nigdy nie zgadzałem się na programowe chamstwo, gdzie kurwa służy za przecinek, a pojeb za wypełniacz. Bez celu, związku, potrzeby i przyczyny. Marynarze klną z częstotliwością i wprawą podobną do szczurów lądowych, ni mniej ni więcej. Dlatego ja nie przestanę banować za chamstwo i bezcelowe rzucanie mięsem. Owszem, u mnie można kląć, byle z wdziękiem.   

seaman
O mnie seaman

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (61)

Inne tematy w dziale Kultura