Wszyscy wiemy, że na pograniczu polityki i ideologii rodzą się najdziksze kombinacje semantyczne, które mają określać i odróżniać ustroje, partie polityczne, a także samych polityków wraz z ich promotorami, sponsorami i beneficjentami. Żeby Boże broń nie pomylili się elektoratowi, o co przy mnogości jeszcze zniuansowanych przez interesy opcji, frakcji i odłamów jest niezmiernie łatwo.
Czasami te dziwne kombinacje stają się przekleństwem po latach, zwłaszcza, gdy taki kombinator raz na zawsze i doszczętnie skompromituje dany system. Wystarczy tu wspomnieć tylko Hitlera z jego narodowym socjalizmem, czy Stalina z dyktaturą proletariatu. Zarówno proletariat jak i socjalizm do tej pory nie mogą pozbyć się mordy, jaką przyprawili im wyżej wymienieni.
Także dzisiaj jesteśmy świadkami tworzenia karykaturalnych wyróżników, które dość skutecznie mącą biednym ludziom w głowach. Na naszych oczach karierę robi konserwatyzm liberalny oraz jego odwrotność, czyli liberalizm konserwatywny. Za naszych czasów z popiołów komunizmu narodził się antykomunizm jaskiniowy, a w kontrze do niego mamy do czynienia ze zjawiskiem jaskiniowego antyfaszyzmu. Zresztą trzeba przyznać, że w tym ostatnim przypadku nie zawiodła logika dziejów, bo to przecież także i faszyzm powstał jako odpowiedź na komunizm. Obie te ludobójcze dewiacje są jak papużki nierozłączki. Mówimy faszyzm, myślimy komunizm, a w drugą stronę również to działa.
Najnowszym wynalazkiem w tej dziedzinie jest nieświadome lewactwo (brzmi to co prawda jak pewien wynalazek medyczny, a mianowicie schizofrenia bezobjawowa, ale wbrew pozorom to czysta polityka), a odkrycia dokonał senator Jan Filip Libicki, który zawsze zmarnuje okazję, żeby siedzieć cicho, kiedy wygłupi się jego partia, żartobliwie zwana obywatelską. Senator Libicki zabrał głos z tej okazji, że resort ministra Sikorskiego przeznaczył 87 tysięcy złotych na naukę dzieci z poznańskich podstawówek czegoś, co jest znane jako „gender”. Oficjalnie ta bzdura nosi szumną nazwę „O społeczno-kulturowej tożsamości płci”.
Zatem senator Libicki się zmartwił, że taki zasłużony konserwatysta jak Sikorski przyłożył swoją konserwatywną rękę do propagowania lewackiej ideologii. Do tego stopnia się zafrasował, że nie może uwierzyć, aby minister to zrobił świadomie. To musi być jakaś pomyłka – dywaguje senator. I ja w tym momencie - ku mojemu własnemu zdumieniu! - zgadzam się z diagnozą Libickiego, że minister Sikorski nie zrobił tego świadomie.
Ja bowiem już dawno pisałem, że minister Sikorski sprawia silne wrażenie, jakby on sam mentalnie nie nadążał za własną karierą. W rezultacie tego fatalnego przesunięcia w fazie, kariera ministra wysforowała się daleko przed jego świadomość. W jego przypadku nieważna staje się zasada, że byt określa świadomość – trzeba ją specjalnie dlań modyfikować: byt wyprzedza świadomość.
Dlatego on nie może odpowiadać za finansowanie gender w poznańskich podstawówkach, gdyż jest po prostu nieświadomy. On może uważa, że to całe gender to jest jakaś staroskandynawska sztuka samoobrony. Naprawdę tak może być, bo to jest u niego notoryczna cecha, ta nieświadomość słów, czynów i ich konsekwencji. Tą przypadłością ministra Sikorskiego tłumaczę sobie także jego słynną frazę o dożynaniu watah – przecież on nie był w stanie sobie uświadomić, że słowa mają konsekwencje i mogą paść na bardzo podatny grunt, jakim jest na przykład psychika Ryszarda Cyby, a po latach zaowocować okrutnym morderstwem na działaczu opozycji.
Zatem ja się zgadzam z senatorem Libickim, co jest wielkim ewenementem w historii mojej blogowej znajomości z tym delikwentem, który zawsze zmarnuje okazję, żeby pomilczeć w chwili, gdy jego partia popełnia kolejny przekręt, głupotę lub nieuświadomioną promocję dewiacyjnej ideologii, jak to jest w tym konkretnym przypadku.
Z przyjemnością przytaczam jeszcze jeden przykład rzeczy kwestii wybitnie nieuświadomionej, tym razem przez ogół, bo to jest rzadka rzecz nawet w dzisiejszych czasach. Właściwie można powiedzieć, że biały kruk. Marek Goliszewski, prezes Business Centre Club, co już samo w sobie brzmi monumentalnie i zjawiskowo, popiera związki zawodowe w sporze przeciwko władzy premiera Donalda Tuska.
„Jednak związki mają wiele racji. Sam bym dołączył do protestu „Solidarności", bo podzielam ich opinię o regresie dialogu społecznego i nieefektywnym działaniu Trójstronnej Komisji. Dialog jest szczątkowy. Wycofałem się z posiedzeń w Trójstronnej Komisji, dokładnie z tego powodu, o którym teraz mówią związkowcy. Pracodawcy powinni zaproponować związkom spotkanie w sierpniu, aby sprawdzić, w jakich postulatach pod adresem władz możemy się wzajemnie poprzeć” - mówi w wywiadzie dla Rzeczpospolitej prezes Business Centre Club i nawet się nie zająknie ani nie zarumieni.
Już sam fakt, że szef liberalnej i wpływowej organizacji pracodawców solidaryzuje się z roszczeniowymi z natury rzeczy związkowcami, to jest ewenement. Ale jakby mało było tego, szuka z nimi sojuszu przeciwko władzy mieniącej się liberalną i obywatelską. To już jest jakaś polityczna herezja na podobieństwo Lutra przybijającego swoje tezy do drzwi świątyni.
Nobliwy prezes milioner, krew z krwi i kość z kości liberalnego mainstreamu politycznego i gospodarczego, chce się sprzymierzyć z przywódcą związkowym, który przez tenże mainstream nazywany jest watażką, że przytoczę tylko najłagodniejsze określenia. Bo ludzie boją się polityki tego rządu – tłumaczy Goliszewski. Koniec świata!
Ale jak to zwykle bywa, w takich sensacyjnych i przełomowych momentach, gdzieś tam w tle, za kulisami kryje się jakaś kwestia nieuświadomiona. Otóż prezes Goliszewski to jest także krew z krwi i kość z kości pezetpeerowska postkomuna. Jak pisze Paweł Kowal w swojej książce „Koniec systemu władzy”, Goliszewski swoją tak fortunną karierę zaczynał w okolicach PZPR, ZSMP a także Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego w latach osiemdziesiątych, co mówi samo za siebie, a nawet więcej niż za siebie.
Pod koniec tych lat, czyli końcówki mocno już dychawicznego PRL-u, Goliszewski budował od podstaw pismo „Konfrontacje”, a jedną z podstaw tygodnika było MSW w postaci dziarskiego pułkownika Wojciecha Garstki. Tenże obrotny pułkownik Garstka był wówczas dyrektorem Grupy Operacyjno-Sztabowej Szefa Służby Bezpieczeństwa, co oczywiście brzmi dumnie nawet w dzisiejszych czasach. A wcześniej był rzecznikiem prasowym MSW, co brzmi także dość przekonująco.
No i teraz mamy taką sytuację, że Marek Goliszewski, nobliwy prezes czcigodnego BCC z takimi koneksjami, korzeniami, żeby już nie powiedzieć konszachtami, publicznie oznajmia, że w sierpniu chce się skumać ze związkowcami planującymi na wrzesień strajk generalny. Chce z nimi zawrzeć sojusz przeciwko rządowi.
Co to może znaczyć? Moim zdaniem to oznacza, że decyzja już zapadła. Gęsi już wszystkie po wyroku, nie doczekają się kolędy - śpiewali Skaldowie. Jaki wyrok? Jaka decyzja? I kto niby ją podjął?! - spyta ktoś nieświadomy, jak nie przymierzając minister Sikorski. Ano, jak mawiali bohaterowie felietonów Wiecha - ja to wiem, a pan się domyślasz. Ciekawe, co napisze senator Libicki.
Goliszewski: Ludzie boją się polityki rządu | rp.pl
Inne tematy w dziale Polityka