Ze strony komisji rządowej Millera Polacy dość dzielnie znosili naciągane konteksty sytuacyjne oraz zwyczajne bzdury, lecz kiedy zostali upokorzeni, zapewne się rządowi odwiną. Od razu uprzedzam – nie chodzi tylko o fakt, że komisja Millera potraktowała ludzi jak idiotów. Pisząc to mam na myśli upokarzającą świadomość nędzy postaci, które państwo polskie desygnowało do badania największej powojennej tragedii narodowej.
Charakterystyczne, że dzieje się tak w momencie, gdy po uporczywym programowym milczeniu eksperci Millera i Laska zaczęli publicznie bronić swoich ustaleń. Dopóki siedzieli cicho, raport był poddawany miażdżącej krytyce, ale to jakoś spływało bez większych konsekwencji dla jego autorów. W tym sensie, że mogliśmy sobie różne rzeczy o nich wyobrażać – a to że są na smyczy rządu; a to że boją się ruskich albo wreszcie, że są wobec ruskich bezradni. Ale jednego się raczej nie spodziewaliśmy – że mamy do czynienia z takimi tandeciarzami.
Owszem, były podejrzenia, że to nie są orły ani sokoły, akredytowany Klich nie pozostawiał żadnych wątpliwości co do swojego formatu i kalibru intelektualnego. Ludzie z komisji Millera, zmuszeni przez media obozu władzy do zabierania głosu, siłą rzeczy ukazać musieli swoje prawdziwe oblicza. I ukazali, lecz tak niezborne i przy tym w jakiś durny sposób zadufane, że jako naród przecieramy oczy ze zdumienia. Kogo tam wysłaliśmy? Skąd oni wytrzasnęli takie typy, jak nie przymierzając z obrazów Jerzego Dudy-Gracza?
I tu nie chodzi bynajmniej o jakieś skomplikowane zadania, które przerosły ich możliwości. Nie, tu chodzi o najprostsze historie w rodzaju zmierzenia nieszczęsnej brzozy. Ja nie mogę tego pojąć, nie mieści mi się w głowie, dlaczego komisja nie pomierzyła obiektu, który według niej był bezpośrednią przyczyną upadku samolotu? Choćby dla podbudowania swoich racji przed opinią publiczną. Przecież na czele komisji, którą powołał szef rządu stał jego minister. Polityk mógł się chyba spodziewać, że raport może być kwestionowany i podważany. Dlaczego więc nie zrobili tak prostej, nieskomplikowanej i oczywistej rzeczy? Dlaczego nie podjęli zadania na miarę krawieckiej taśmy i drabiny?
To jest niewytłumaczalne, gdyż mimo wszystko uważam, że członkowie komisji Millera górują nad przysłowiowym już Kononowiczem. Jedyna alternatywa mniej obraźliwa dla nich, chociaż bardziej hańbiąca, to jest ukrywanie prawdziwego przebiegu zdarzeń. I tu następuje oczywisty koniec tego komentarza, bo dalej ciągnąć tego wątku się nie da bez pośrednictwa wymiaru sprawiedliwości. Jak bowiem zrozumieć, że członkowie komisji w liście do ministra z lutego 2011 usprawiedliwiają się, że nie zbadali wraku z powodu niedopełnienia obowiązków przez akredytowanego Klicha, a dzisiaj twierdzą, iż wrak został przez nich zbadany?
W filmie Anity Gargas „Anatomia upadku” jeden z członków komisji opowiada o polskim akredytowanym Edmundzie Klichu i zarzeka się, że cytuje go dosłownie. Otóż komisji brakowało tłumaczy z rosyjskiego i Klich zapytany dlaczego ich nie wynajął, odrzekł, że nie wziął na ten cel pieniędzy z ambasady, gdyż bał się, że mu je ukradną. To są surrealistyczne klimaty w stylu twórczości Salvadore Dali, jakaś patologiczna małostkowość.
Doktor Maciej Lasek, obecny przewodniczący Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego, odpowiada na pytanie dlaczego komisja w raporcie przykryła punkt TAWS-38 jakimś znakiem graficznym. Według Laska zrobiono to dla lepszego zrozumienia przez czytelnika przyczyn katastrofy. Można sobie w tym miejscu różne rzeczy pomyśleć o intencjach doktora Laska i całej komisji, ale spróbujmy na chwilę zatrzymać się przy tym tłumaczeniu Laska.
Pomińmy także już fakt, że on traktuje nas jak idiotów. Był czas przywyknąć. Ale jak wytłumaczyć, że człowiek tytułujący siebie ekspertem, posiadający stopień doktora i stanowisko szefa państwowej instytucji, potrafi wykrztusić z siebie tak infantylne tłumaczenie? Przy czym cały czas mamy w pamięci, że on się wypowiada publicznie w celu uwiarygodnienia oficjalnej wersji przyczyn katastrofy smoleńskiej. Owszem, on broni także swojej pracy, ale w mediach występuje na wezwanie rządu i mediów mu sprzyjających, żeby podtrzymać upadającą na naszych oczach wersję.
Tymczasem każdy widzi, że Lasek jest przeciwskuteczny, robi dokładnie na odwrót niż to, czego się po nim oczekuje. Całkiem niedawno przy okazji wykrycia trotylu na wraku Tupolewa wyszedł z kretyńską frazą, że jest trotyl, nie było wybuchu; był wybuch, nie ma trotylu. I to ma być as atutowy rządowej narracji w sprawie katastrofy smoleńskiej. Na komisji Millera mści się dzisiaj bezkrytyczne przepisywanie do raportu rosyjskich ustaleń, to nie ulega wątpliwości.
Jeśli brzoza jest złamana znacznie wyżej niż podaje to raport Millera, a jednocześnie Lasek upiera się, że „wysokość uderzenia zawarta w raporcie naszej komisji została określona na podstawie pomiarów przeprowadzonych przez członków KBWLLP, którzy przebywali w Smoleńsku”, to znaczy tylko jedno – ktoś kłamie albo mamy do czynienia ze skończonymi niedołęgami.
No, owszem, jest okoliczność łagodząca - wiele wskazuje, że brzoza ma właściwości magiczne. Każdemu jawi się inaczej. MAK widział złamaną brzozę na wysokości 5,10m i tak to przepisał Miller do swojego raportu. Ale już nasza niezwyciężona prokuratura wojskowa miała dwa różne zwidy: 7,70m i 6,66m. Z kolei rosyjski dokument z oględzin miejsca katastrofy podaje 9m.
Jakkolwiek by to skomentować, jedno jest pewne, że raport komisji Millera jest już w strzępach, drzazgach, zdefragmentowany, potrzaskany. W dużej mierze za sprawą nieudolności członków komisji. Ale te odłamki, dzisiaj unoszące się nad naszą polityczną sceną, wkrótce zaczną działać jak śmiercionośne rykoszety. Dzisiaj jeszcze rzecznik rządu odsyła dziennikarzy pytających o brzozę do raportu komisji Millera, gdzie podano inną przyczynę katastrofy niż uderzenie w brzozę. To prawda, w raporcie pisze się o zejściu samolotu poniżej pułapu minimum. Tylko jak tu wierzyć w jakiekolwiek z ustaleń komisji, którą przyłapano na kłamstwie i to w co najmniej kilku przypadkach? Już wkrótce raport Millera stanie się w powszechnej świadomości synonimem obciachowej fuszerki i to jest raczej mało powiedziane.
Ten kontekst sytuacyjny jest śmiercionośny nie tylko dla wiarygodności millerowskiej komisji, lecz także dla szefa rządu, który ją powołał. I dla mediów, które dzisiaj goszczą kłamców w swoich redakcjach i studiach. Tym bardziej nie należy się spodziewać litości dla ekspertów Millera, gdy zacznie się poszukiwanie kozłów ofiarnych. Na Millera, Laska et consortes pójdzie pierwszy impet, gdy rząd i media zaczną bronić resztek swojej wiarygodności. Ale rykoszety nie oszczędzą również ich.
Inne tematy w dziale Polityka