W Danii przydarzyła się bulwersująca historia, do tego stopnia okropna, że zmuszona do reakcji poczuła się Gazeta Wyborcza. Duńska minister skrytykowała duńską firmę, która zamierzała sprowadzać żywność z Polski. Zagrożona bojkotem przez duńskich konsumentów firma w rezultacie wycofała się z tego zamiaru. Zapachniało patriotyzmem gospodarczym, a nawet narodowym, a to już dzwonek alarmowy dla prawdziwych internacjonalistów. Co gorsza Dania jest rządzona przez lewicę i w tym kontekście to musi być dla niektórych czysta dewiacja. Internacjonalistyczne korzenie zobowiązują.
A to nie jest jedyny przykład promocji narodowej gospodarki w Europie, mieliśmy problem z włoskim przemysłem motoryzacyjnym, Niemcy bez wahania podtrzymali niemieckie stocznie. Także inne rządy europejskie skłaniają się ku pobudzaniu ożywienia gospodarczego przez promowanie krajowych produktów. Niby najnormalniejsza rzecz na świecie, bo zawsze będzie bliższa ciału koszula, ale jednak nie dla wszystkich.
Zabawna historia, bo w tej konkretnej sprawie Wyborcza namawia nas - świeżych członków UE – do zachowania typowo neofickiego. Stara Unia bez skrępowania gromi u siebie zagranicznych konkurentów, starając się w kryzysie wszelkimi sposobami o pobudzenie wzrostu krajowego, faworyzuje krajowe firmy. My zaś mamy świecić przykładem internacjonalizmu tym starym wyjadaczom z Niemiec, Wielkiej Brytanii, Włoch czy Francji. Czysta groteska.
Prawdziwy patriotyzm gospodarczy, jak tłumaczy Wyborcza, jest bowiem wtedy, gdy wszyscy korzystają z rynku krajowego, także podmioty zagraniczne. Prężne firmy polskie nie powstaną, jeśli nie stworzy się warunków, nie zlikwiduje barier, nie uprości prawa dla wszystkich – twierdzi GW. Widocznie warunkiem sine qua non polskiego patriotyzmu jest internacjonalizm. Ale to trochę inny temat, więc kończę tę dygresję. Otóż w tym momencie skojarzył mi się poseł Andrzej Halicki, co w kontekście internacjonalizmu może wyglądać też troszkę dewiacyjnie, ale zaraz wyjaśniam.
Po pierwsze, poseł Halicki jest teraz wszędzie – widnieje na każdej szpalcie, ekranie i dyszy w każdym mikrofonie, jako najwybitniejszy krajowy ekspert od rodziny Kaczyńskich. Nie dziwota więc, że to on mi się ze wszystkim kojarzy. Zajmuje się tematyką polskiej racji stanu, czyli Trybunałem Stanu dla Jarosława Kaczyńskiego oraz odszkodowaniem dla Marty Kaczyńskiej, a ponieważ ta rodzina ciągle rządzi w Polsce, zatem i Halicki ma swoje pięć minut. Efekt jest taki, że każda najmarniejsza falka w eterze aż pulsuje Halickim.
Po drugie, na kanwie tego specyficznego patriotyzmu gospodarczego promowanego przez GW przypomniała mi się znamienna historyjka z okresu polskiej prezydencji w Unii, o której miałem wtedy napisać, ale jakoś mi zeszło. Otóż obecny poseł Halicki był kiedyś prężnym biznesmenem, ale że nie starczyło mu prężności na stworzenie od podstaw polskiej firmy, więc najmował się w zagranicznych. Były to agencja Burson Marsteller oraz GGK Public Relations wchodząca w skład grupy Lowe GGK.
No i tak się szczęśliwie złożyło, że właśnie obie te firmy wygrały lukratywne przetargi na obsługę polskiej prezydencji w 2011 roku, co oczywiście nie miało nic wspólnego z Halickim, który wówczas był już tylko skromnym szefem sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych. Zresztą nie pierwszy raz zdarzył się taki zbieg okoliczności, bo w 2008 roku, kiedy świeżo upieczony poseł Halicki dopiero co opuścił Lowe GGK, ta również zaraz wygrała przetarg na kampanię reklamową dla Agencji Rynku Rolnego. Takie ma już szczęście.
Ale po co ja o tym Halickim? Ano dlatego ponieważ Halicki od pierwszej połowy lat 90-tych poruszał się na styku pomiędzy państwem a biznesem. Można powiedzieć, że w szarej strefie szeroko pojętego patriotyzmu gospodarczego. Najpierw był prężnym dyrektorem w Burson Marsteller, z którego jakoś tak od razu przeskoczył na prężnego doradcę ministra prywatyzacji, a potem na równie prężnego rzecznika Programu Powszechnej Prywatyzacji. Jednak rzecznikowanie mu się w końcu chyba znudziło, więc odnalazł się wkrótce jako prężny szef GGK.
Jakiś czas posłował będąc jednocześnie w owym GGK, gdy w roku 2008 postanowił zostać prężnym posłem zawodowym. Ledwo co 1 lutego odszedł, gdy firma 15 lutego wygrała wspomniany przetarg, rzecz jasna bez jego wiedzy. A potem, gdy Halicki był prężnym szefem komisji spraw zagranicznych, jego byłe firmy nadal cieszyły się uznaniem polskiego rządu, w czasie gdy sprawował zaszczytne przewodnictwo w Unii Europejskiej. Cały czas bez jego wiedzy i wpływu.
I tu mam problem, czy Halickiego można uznać za patriotę gospodarczego, skoro jego wysiłki spełzły na niczym? Pomimo że z poświęceniem działał po obu stronach niwy gospodarczej – państwowej i prywatnej – nie powstały prężne firmy polskie, które mogłyby zastąpić zagraniczne firmy, gdzie udzielał się Halicki. Na nic zdało się jego uniwersalne doświadczenie i wiedza. Nie zlikwidował barier. Nie stworzył warunków. Nie uprościł prawa. Chyba nie jest prężnym patriotą gospodarczym.
Inne tematy w dziale Polityka