seaman seaman
1695
BLOG

Demokracja dnia siódmego*

seaman seaman Polityka Obserwuj notkę 31

Nasza demokracja stwarza właśnie takie wrażenie jakbyśmy ją celebrowali wyłącznie na pamiątkę tego dnia, w którym Pan Bóg odpoczął, czyli przez jedną niedzielę. Wrzucamy wtedy kartkę do urny i mamy fajrant od demokracji do kolejnych wyborów. A w międzyczasie wybraniec jeden z drugim wyprawia najdziksze harce, z dnia na dzień podwyższa wiek emerytalny, nic nie robiąc w kierunku, żebyśmy doń dotrwali w jako takiej kondycji. A jednocześnie bezczelnie ubolewa, że dzisiaj nie jesteśmy w stanie wydajnie pracować do emerytury ze względu na fatalny stan opieki zdrowotnej oraz inne społeczne uwarunkowania.

My zaś nic nie możemy mu zrobić, bo to legalnie wybrany rząd, a następne wybory za cztery lata. Czyli skoro wybierzemy legalnie jakiegoś łobuza albo durnia, to już nie mamy żadnego wpływu. A kiedy ktoś w akcie niezgody na machinacje władzy wychodzi na ulicę, to się go wali cepem legalności wyboru. A przecież to u klasyka przedmiotu stoi napisane jak byk, że istotą demokracji jest dobry wybór, a nie jakikolwiek wybór, byle był wolny. W dupie z taką demokracją – jak mówiła pewna osoba z mojej rodziny – której nie praktykujemy w dzień powszedni, a jedynie w siódmy dzień tygodnia i to co czwarty rok.

Jest wiele przyczyn, dla których tak się dzieje, ale dziwnym trafem nie dostrzega ich Paweł Kowal, który całe zło naszej demokracji zdaje się upatrywać w tym, że polityka polska jest ograniczona do dwóch partii, a żadna z nich nie jest jego partią. Czy można traktować poważnie faceta, który tuż przed wyborami wyprowadza z ugrupowania kilkunastu posłów i potem ma pretensje, że ta partia traktuje takie działanie jako zdradę swoich politycznych interesów? No, stanowczo nie można. Poza tym Kowala złości, że dwóch liderów tych partii decyduje o wydawaniu grubych milionów przez państwo na ich ugrupowania.

Ale już nie ma nic przeciwko temu, że w naszej demokracji kilkunastu ludzi z kierowniczych gremiów kilku partii, decyduje na kogo może głosować kilkadziesiąt milionów ludzi. Bowiem do tego w gruncie rzeczy sprowadza się układanie partyjnych list wyborczych. Nikt nie ma możliwości zagłosować na kandydata, którego wystawieniu sprzeciwią się Kaczyński, Kowal, Miller, Palikot, Piechociński albo Tusk lub Ziobro. Dosłownie nikt. O tym europoseł Kowal nie wspomina, bo należy do tej grupy, chociaż pozuje na gnębionego przeciwnika oligarchicznej władzy Donalda Tuska. Za pieniądze, które płaci mu Unia Europejska, to ja bym miał taką wrażliwość społeczną, że poseł Kalisz mógłby się schować, a rząd by nade mną zapłakał. A może nawet i urząd skarbowy by się rozczulił.

Tymczasem mamy do czynienia z jawnym już deprecjonowaniem fundamentalnych zasad demokracji przez establishment, jak choćby wspomniana przeze mnie ordynacja wyborcza blokująca kandydatów niezależnych, negowanie równości głosu, blokowanie dostępu do informacji publicznej, czy rugowanie takiego instrumentu demokracji bezpośredniej, jak referendum.

Przy okazji procedowania traktatu lizbońskiego wypłynęły na wierzch tak totalniackie zapędy rządców UE (powtórzenie referendum w Irlandii), że szczery demokrata kalibru europosła Kowala powinien rżnąć swoją legitymacją o bruk ulicy, splunąwszy przedtem w pysk komu trzeba. Także u nas natychmiast pojawiły się głosy, że referendum to triumf ignorancji i demagogii. Ciekawe, w jaki sposób udało się do tej pory uniknąć ruiny i degradacji takim Szwajcarom, którzy tym instrumentem posługują się niemal na co dzień?

Tymczasem sztandarowa filozofka Gazety Wyborczej Magdalena Środa uważa, że „w sprawach istotnych dla demokracji dotyczących jej fundamentów nie każdy ma równy głos, tak jak nie każdy ma głos w sprawie konstrukcji mostu na Wiśle czy wysokości stopy oprocentowania”. Ja osobiście nie mam nic przeciwko cenzusowi w pewnych kwestiach wyborczych, ale bym wolał, żeby to działało w obie strony.

Jeśli nie każdy powinien mieć równy głos w referendum, to ja bym wprowadził rugi z wybieralnych stanowisk państwowych z powodu ignorancji i nieodpowiedzialności. Bo ja nie chcę głowy państwa, choćby najbardziej legalnie i wolnościowo wybranej, która nie odróżnia deficytu budżetowego od finansów publicznych. I nie chciałbym szefa rządu, który nie jest w stanie nawet przeczytać (a może i nie jest w stanie zrozumieć) podpisywanej przez siebie umowy międzynarodowej. Czym wobec tego on się różni od przeciętnego wyborcy?

W żadnym wypadku nie przyjmuję do wiadomości, że ponieważ nie przestudiowałem pracowicie 400-stronicowego traktatu, to mój głos ma mieć mniejszą wagę od głosu posła, który głosuje za jego ratyfikacją na polecenie swojego partyjnego szefa, a sam nie jest w stanie zrozumieć nawet tytułu. Zresztą wszystkim uważającym, że referendum preferuje ignorancję, nikczemnie przypomnę tu  głos takiego sztandarowego amerykańskiego lewaka, jak  Noam Chomsky. Otóż ten guru kampusowych ignorantów twierdzi stanowczo, że w sprawach politycznych i społecznych nie istnieje coś takiego jak ekspertyza: - „Na przykład na temat prawa międzynarodowego jedni ludzie wiedzą więcej, drudzy mniej, inni nic, ale to wszystko. Każdy jest w stanie zrozumieć te sprawy i wyrobić sobie na nie pogląd – to nie jest fizyka kwantowa....Trzeba pewnego wysiłku, ale nie jest to specjalnie trudne”.

Niech więc się wypcha filozofka Środa ze swoimi zastrzeżeniami wobec demokracji bezpośredniej. Ta demokracja na pewno nie będzie gorsza od od gajowego na urzędzie, a to już nie jest tak mało.

*Tytuł mojego postu nawiązuje do frazy „demokracja jednego dnia” użytej przez gdyńskiego radnego  (a także blogera Salonu24) Marcina Horałę, który jest jednym z inicjatorów kapitalnego projektu samorządowego „Gdyńska Ofensywa Obywatelska”. Chętnym podaję link do opisu (http://www.gazeta.razem.pl/index.php?id=2&t=1&page=45474) – rzecz dotyczy włączenia mieszkańców do współrządzenia miastem nie tylko w dniu wyborów, ale przez całą kadencję.

http://www.rp.pl/artykul/776919,966784-Mamy-problem-z-demokracja.html

seaman
O mnie seaman

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (31)

Inne tematy w dziale Polityka