Kiedy przeczytałem, że Palestyńczycy ekshumowali swojego przywódcę, ponieważ podejrzewają, iż został otruty, to natychmiast pomyślałem sobie, co może przeżywać dziennikarka Teresa Torańska. Jak ona musiała się żachnąć: - Oni też lubią „wykopki”?! Niby tacy postępowi bojownicy, a tu proszę, jaka nekrofilia się szerzy.
Z drugiej strony tak się właśnie składa, że jestem w trakcie czytania dopiero co wydanej książki Małgorzaty Szejnert „Śród żywych duchów”. Bardzo pouczająca lektura również w kontekście tragedii smoleńskiej, w szczególności zaś koszmarnego skandalu z pochowaniem niewłaściwych ludzi w niewłaściwych grobach. Akcja reportażu dzieje się w latach 1988/1989, ale są uderzające analogie do dnia dzisiejszego.
Przy czym osoba autorki jest także niebagatelnym atutem mojego tekstu, gdyż w swoim czasie przepracowała kilkanaście lat w Gazecie Wyborczej, co ma swoją wagę dla wiarygodności przesłania dla osób idących krok w krok za „postępowymi” mediami. Nie da się ukryć, że ten kontekst personalny jest bardzo cenny. Nie da się bowiem zarzucić autorce, że ma ciemnogrodzki, a może nawet pisowski przechył.
Szejnertowa szukała grobów, a raczej dołów, do których byli wrzucani pomordowani przez komunistów bohaterowie wojenni i podziemia niepodległościowego w latach po zakończeniu II wojny. Pilecki, Szendzielorz, Dekutowski, Kontrym, Kasznica, Mieszkowski, Doboszyński, Fieldorf, Staniewicz i inni. Mordowano ich bowiem na Rakowieckiej, ale ciała wywożono i zakopywano w nieznanych miejscach na zewnątrz. Celowo piszę, że zakopywano, a nie grzebano, bo haniebny proceder należy nazywać po imieniu. Zwłoki wrzucano do wspólnego dołu i zasypywano czy zalewano wapnem. Bezimiennie, anonimowo, nocna porą lub tuż przed świtem. Rodziny nigdy nie miały się dowiedzieć, a wszelki słuch po ofiarach miał zaginąć na wieczność.
Ten najpodlejszy proceder prowadzony wbrew elementarnym ludzkim odruchom i odczuciom, jak w żadnym innym przypadku uzmysławia bydlęcą proweniencję komunistycznego systemu. Antyludzkiemu systemowi przeciwstawiły się rodziny pomordowanych wiedzione zwyczajnym człowieczym pragnieniem i dokonywały nadludzkich wysiłków, żeby odszukać miejsca spoczynku swoich bliskich. I nigdy nie zrezygnowały pomimo prześladowań, gróźb, sankcji i przeszkód stawianych przez ludobójców z „władzy ludowej”.
Szejnert przytacza także próby dochowania pamięci ofiar z czasów Murawiewa-Wieszatiela po powstaniu styczniowym na Litwie.Tam również, kiedy na chwilę zelżał nieco terror lub pojawiła się najmniejsza możliwość, ludność zaczynała odwiedzać miejsca kaźni, stawiać krzyże, znosić kwiaty i co równie ważne – sporządzać lisy straconych. To widomy znak zachowania człowieczeństwa pomimo terroru.
Według Szejnert również sami więźniowie komunistycznych katowni robili wszystko, żeby pamięć o nich nie zaginęła: - „Była jedna rzecz, która więźniów skazanych na śmierć przyprawiała o dreszcz przerażenia. Była to świadomość tego, że nikt nigdy nie dowie się o tym, gdzie ich pochowano. Można być człowiekiem niereligijnym, nie wierzyć w życie pozagrobowe, ale trudno pogodzić się z myślą, że raz na zawsze wymazany zostanie ślad, który przedłuża ludzkie istnienie, zostając w pamięci innych”.
Niby proste, ale dzisiaj przekonujemy się jak trudne do pojęcia dla niektórych. Z jednej strony mamy nieludzki system, którego nieludzkość wyrażała się w pogardzie dla człowieka nawet po jego śmierci. Z drugiej strony sprzeciwia mu się natura ludzka ofiar i ich rodzin. Jak dowiedziała się córka rotmistrza Witolda Pileckiego, tuż przed wykonaniem wyroku był on straszliwie storturowany - „nie był w stanie podnosić głowy, miał połamane obojczyki, ręce zwisały mu bezwładnie wzdłuż ciała”. Czy można machnąć ręką na pamięć człowieka; powiedzieć, że trudno, niech leży tam, gdzie go wrzucili nocą oprawcy? Żaden normalny człowiek się z tym nie pogodzi.
Analogia do ofiar tragedii smoleńskiej dotyczy oczywiście oczywiści także rodzin, które nie mogą mieć pewności ani wiedzy w jaki sposób zginęli ich bliscy, ani czy leżą we właściwych grobach. Po ostatnich ekshumacjach nie ulega wątpliwości, że nie mogą wierzyć państwu, które czuwało nad pochówkami, a raczej nie czuwało. Historia dzisiaj się powtarza i to nie jako farsa, ale jako tragedia.
Tym bardziej, że temu bólowi i niepewności przeciwstawia się nie tylko dezynwoltura władzy. Za nią stoi bowiem także rzesza zauszników, akolitów, klientów i beneficjentów systemu. Wszyscy oni wrzeszczą wniebogłosy o nekrofilii, wykopkach, sekcie, religii smoleńskiej. A na czele tego nienawistnego chóru stoją najwyższe władze państwa nierozumiejące determinacji rodzin żądających ekshumacji.
I kiedy czytam tę książkę Małgorzaty Szejnert, to nabieram pewności, że ten podział nad grobami nie jest nowy. To już było. Podział ma głębokie przyczyny i korzenie w przeszłości. Po jednej stronie mamy humanistyczną tradycję i ponadczasowe wartości rodzaju ludzkiego. Mamy tam Boga, honor, ojczyznę, wiarę i człowieka po prostu. Przeciwstawia się temu tradycja tych, którzy mordują i cichaczem po nocach; w nieznanych i dziwnych miejscach zakopują nagie i bezimienne ciała. Nihilizm zawsze był nie do pogodzenia z człowiekiem. Tak jest i dzisiaj.
Z tradycji katów wyrastają ci, którzy dzisiaj krzyczą, że nieważne kto w jakim grobie leży. Szejnert cytuje słowa Skulbaszewskiego, sowieckiego doradcy polskich komunistów, którymi groził polskiemu generałowi - „Wrzucimy do gnojówki w pegieerze i ślad po was przepadnie”. Dlatego nie ma co wydziwiać, skąd wzięli się ludzie kwestionujący najbardziej elementarne ludzkie odczucia. Tu się nic nie zmieniło. Na pewno nie spadli z księżyca. Oni też mają swoje tradycje.
Inne tematy w dziale Polityka