Waldemar Pawlak i Janusz Piechociński przerzucają się udziałem w rządzie Tuska. Nawzajem gorąco polecają sobie ten zaszczyt. Ludzie działający w dużym stresie widzą wyraźniej konsekwencje swoich działań i myślą sprawniej. Wiem to na pewno, bo tu akurat sądzę według siebie. Wygląda więc na to, że Pawlak tuż po porażce wyborczej spostrzegł się, iż nie ma takiego złego co by na dobre w końcu nie wyszło. Natomiast Piechociński tuz po zwycięstwie doszedł do równie słusznego wniosku, że każde dobro łacno może się na złe obrócić.
Obaj mają rację – udział w rządzie Tuska nie jest dzisiaj łakomą rzeczą dla polityków, którzy mierzą najwyżej. Zwłaszcza tuż przed rozstrzygającymi negocjacjami w kwestii budżetu Unii, a konkretnie polskiej części postawu unijnego sukna. Pragnący obecnie ustąpić wicepremier widzi w tym kroku szansę na uniknięcie swojej części odpowiedzialności za ewentualną porażkę w pozyskaniu unijnych funduszy. Nie wspominając już o zaszłościach takich jak koncertowo spaprana umowa gazowa z Rosją. Odżegnujący się od wicepremierostwa pretendent celuje dokładnie w ten sam efekt – nie ma zamiaru się umoczyć na samym początku drogi do wymarzonego kierownictwa w partii. W końcu partia jest tylko narzędziem do zdobycia prawdziwej władzy.
A dzisiaj władza ma potężny kłopot, zaś jutro, czyli w roku przyszłym będzie miała jeszcze większy. Wczoraj miałem rzadką okazję oglądać TVN24 i zdurniałą minę Hanny Gronkiewicz-Waltz. Zastanawiam się, jaki może być średni poziom wiedzy w sprawach publicznych polityka Platformy, jeśli tak prominentna osobistość w tej partii, jak wyżej wymieniona nie ma zielonego pojęcie, o co idzie walka w Unii. HGW zgodnie Tuskową propagandową kombinacją usiłowała szczebiotać o 400 miliardach jako sukcesie negocjacyjnym, kiedy redaktor rozmówca starł jej uśmiech z twarzy wyliczając z zimną krwią, że chodzi o sumę grubo wyższą, mocno bliżej 500 miliardów niż marnych 400.
I to mnie właśnie zaskoczyło – mianowicie reakcja HGW, która aż żachnęła się zdumienia, jakby pierwszy raz o tym usłyszała. Za chwilę zresztą została dobita stwierdzeniem rozmówcy, że „opozycja was zje jeśli stanie na 400 miliardach”. To świadczy o kompletnej ignorancji i dowodzi niezbicie, że nawet wysocy funkcjonariusze Platformy polegają wyłącznie na „wiedzy esemesowej”. Oni naprawdę bazują na przekazach dnia wysyłanych im przez wierchuszkę partii gdzieś z okolicy Grasia czy Grupińskiego.
Wracając jednak do dwóch ludzi z gorącym kartoflem trzeba przyznać, że dla perspektywicznego dobra PSL jako ugrupowania politycznego byłoby lepiej, żeby to Pawlak został wraz z dotychczasowymi ministrami w rządzie. Po prostu nie ma lepszego kozła ofiarnego niż jeszcze obecny wicepremier. Piechociński w takim układzie, jako świeżo wybrany oficer największych nadziei, nie uwikłany w szwindle olsenowskiej ekipy Tuska mógłby śmiało zagrać rolę ucieleśnionej niewinności.
Myślę, że byłoby to również dobre dla Tuska – lepiej mieć znajomego wspólnika w łotrostwach rządowych niż układać sobie współpracę z nowym człowiekiem, który będzie bardzo dbał, żeby się nawet nie otrzeć o ubłoconego po pachy premiera. Z tego punktu widzenia wszystko wskazuje, że wspólnym wysiłkiem PSL i Platformy Pawlak mógłby zostać zmuszony do uległości.
Sęk w tym, że wicepremier już chwilę po pierwszym szoku zwietrzył swoją szansę. I to nie tylko na uniknięcie odpowiedzialności za grzechy z poprzedniej kadencji, przynajmniej w dającym się przewidzieć czasie, ale także na powrót na białym koniu do władzy w PSL. A potem być może do władzy, chociaż niekoniecznie przy Tusku. Polska bowiem wkracza w kryzys, przed którym przestrzega sam rząd. Piechociński w rządzie ma większe szanse spektakularnie się wywrócić niż spektakularnie wykorzystać szansę udziału we władzy. On też to wie. Dlatego przed władzą się broni.
Pawlak też to wie i władzy się pozbywa – w tej sytuacji, gdy będąc pozbawiony przywództwa w partii padnie razem z Tuskiem, to ma na sto procent zapewnioną obsadę w roli kozła ofiarnego. Natomiast poza rządem, na uboczu, gdy czas goi rany i zaciera winy, ma szansę wybrnąć z tego bagna. I tak w tym rządzie pozostawał siłą rozpędu – porażka z Piechocińskim owszem, zabolała go jak cholera, to było widać, słychać i czuć. Być może o dymisji palnął z emocji, które wyrwały się spod kontroli. Ale też zaraz spostrzegł, że ta dymisja stworzyła mu nowe otwarcie. Nie ma pewności, że uratuje reputację polityczną, ale jakieś światełko w tunelu widzi. A Piechociński również nie ma zamiaru kłaść dobrowolnie głowy pod topór na samym początku drogi do prawdziwej władzy. Nikt by nie chciał. Zatem na razie przerzucają się gorącym kartoflem władzy.
Inne tematy w dziale Polityka