Jeszcze co prawda nie opadła medialna kurzawa wzniesiona przez ujawnienie peeselowskich taśm prawdy, ale już wiemy na tyle dużo, żeby pokusić się o jakąś ogólną hipotezę przyczyn zaistnienia tej afery. Przy czym nie chodzi mi o samą najgłębszą genezę, czyli odwieczną i drapieżną chciwość ludzką. To się bowiem rozumie samo przez się, że nie można pozostawić bez nadzoru człowieka dysponującego kluczem do pokoju, w którym leżą publiczne pieniądze. Chodzi mi raczej o aspekt prewencyjny tej sprawy, czyli dlaczego po raz kolejny zawiodły podwyższone standardy rządu Platformy Obywatelskiej.
Otóż z doniesień i komentarzy wyłania się na razie jedna główna przyczyna, która jest tak banalna, że aż groteskowa – premier Donald Tusk nie czyta dokumentów. No, ale trudno i darmo - nie wolno się z tym pogodzić: przecież nie można przejść obojętnie obok procederu uprawianego przez państwo tylko dlatego, że jest groteskowy. A skoro jest on uprawiany za nasze pieniądze, to tym bardziej nie można odpuścić. Nasz szczery przywódca sam zresztą przyznał, że nie ogarnia przysyłanych do kancelarii raportów NIK, więc rzecz nie ulega dyskusji.
Z drugiej strony jednak mamy taki fakt, że w jego kancelarii tych raportów nie czyta się programowo, bo w innym przypadku premier dostałby jakiś cynk od podwładnych, że źle się dzieje w państwie peeselowskim. Nic takiego nie nastąpiło, a przecież nikt nie uwierzy, że urzędnicy dobrani i kierowani przez zaufanych zauszników Donalda Tuska sabotują swoje obowiązki. Wynika z tego niezbicie, że premier osobistym przykładem wprowadza fatalne zwyczaje, a wiadomo, że zły przykład rozchodzi się po ludziach jak dżuma albo inna cholera.
Z tą awersją szefa rządu do czytania to nie jest pierwszy sygnał. Wszyscy mamy świeżo w pamięci kompromitującą Tuska nieznajomość umowy ACTA, która musiała wynikać z prostego faktu, że nigdy się z jej tekstem nie zapoznał, a żaden z podwładnych nie raczył go oświecić. Po czym premier - grożąc przy okazji protestującym - ACTA podpisał. A niedługo potem wysłał do Komisji Europejskiej rekomendację, żeby jednak tej umowy nie przyjmować. I tutaj już żaden komentarz nie jest w stanie pokazać całej surrealistycznej groteskowości tej sytuacji. Trzeba by pióra Sławomira Mrożka albo Marka Twaina, żeby oddać ten specyficzny wymiar postaci naszego szczerego przywódcy. Oto, do czego prowadzi brak oczytania w papierach urzędowych. Ale to tylko dygresja tytułem oczywistego morału wynikającego z tej iście kabaretowej historyjki.
Wspominałem w poprzednim tekście wypowiedź nieocenionej Julii Pitery z roku 2009, w której czołowa antykorupcjonistka wprost stwierdziła, że premier Tusk nie czyta gazet ani dokumentów, żeby wyrobić sobie zdanie, bo taka jest jego pragmatyka. Podobno była także wypowiedź pierwszej rzecznik rządu PO-PSL Agnieszki Liszki, w której również wskazała na awersję Tuska do czytania papierów urzędowych.
Wiemy skądinąd, że Tusk nie bardzo jest chętny do sporządzania notatek służbowych z różnych spotkań, nawet ważnych, jak choćby to z Putinem w Sopocie albo z komisją Millera w sprawie raportu ze śledztwa. Również w przypadku osławionej tarczy antykorupcyjnej nie można się było doprosić sprawozdania z narady w tej kwestii, gdyż okazało się, że nie sporządzono żadnego protokołu.
Jednym zdaniem – można się pokusić o stwierdzenie – premier jest „nieczytaty i niepisaty”. Ma taki feblik i trudno poradzić coś na tę jego pragmatykę. A może to jest jakiś rodzaj dysleksji? Jakkolwiek to nazwać, to z powyższych przykładów wynika, że to się niestety przekłada na straty dla państwa. W końcu raport NIK na temat peeselowskich praktyk w rządowej agencji, które przed kilkoma dniami ujawniono, był w kancelarii premiera od dawien dawna. Gdyby ktoś go przeczytał i chociaż w skrócie opowiedział premierowi, co tam stoi napisane, to można by te praktyki w zarodku wypalić żywym ogniem standardów etycznych Platformy Obywatelskiej. A tak, cóż? Premier Tusk jak zwykle dowiedział się o wszystkim z mediów, kiedy mleko już było rozlane, a PSL od dawna pasło się w szkodzie.
Jednak nie darmo ludowe porzekadło mówi nam, że nie ma tego złego, co by chociaż odrobinę na dobre nie wyszło. Moim zdaniem szansa jest w tym, że nasz szczery przywódca jest mimo wszystko trochę przemakalny na wieści spoza swojego ścisłego kręgu służbowego, czyli przysłowiowych już Igora, Sławka czy Pawła. Sam czasami zdradza, że często dowiaduje się o czymś z telewizji. Nawet w prokuraturze zeznał, że o planach wizyty śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Katyniu dowiedział się z mediów. Z tego samego źródła spadła nań niczym grom z jasnego nieba wieść o niecnych poczynaniach chłopskiego koalicjanta. I to jest właśnie nasza szansa. Piszę nasza szansa, ponieważ choć jestem zakamieniały pisowiec, to przecie siedzi we mnie duch państwowotwórczy i to nie mniejszy niż w Donaldzie Tusku. Z tą oczywiście różnicą, że mój duch podparty jest codzienną lekturą i to nie tylko gazet.
Zatem moje hasło jest takie, żeby czytać zastępczo za premiera, skoro on ma taki opór przed tą czynnością i swoją wiedzę, a także wnioski z niej idące, publikować w mediach. W dobie internetu to nie jest trudne, a istnieje duża szansa, że podchwycą to profesjonalni pracownicy mediów oraz polityki i w końcu jakoś to dotrze do premiera. Zarówno w postach, jak i w komentarzach; na fejsbuku i w mailach do kancelarii; w twitterowych wypowiedziach i listach do wszelkich redakcji, studiów i rozgłośni - piszmy do premiera o swoich odkryciach. Legislacyjnych, społecznych, aferalnych, kryminalnych, politycznych. Niech wie, że ktoś czuwa, żeby nie czytać mógł ktoś. Z doświadczenia osobistego wiem również, że chociaż się rzadko ujawniają, to niektóre blogi i platformy blogowe są wizytowane przez prominentów takiego kalibru, że ho, ho, ho!
Niech zatem nasz szczery przywódca ma świadomość, że tej jego nieszczęsnej przypadłości nie tylko nie mamy mu za złe, ale i nie opuścimy go w potrzebie. Z tym że musi być wyraźne przesłanie – do wiadomości premiera Tuska. W ten sposób może uda się przebić przez wąskie gardło informacyjne pana premiera oraz jego kancelarii. Rzucam więc hasło „CAŁA POLSKA CZYTA DONKOWI”, czyli coś na wzór akcji czytania dzieciom przez rodziców. Bo przecież przy całym szacunku dla powagi i godności urzędu, w demokracji to my powinniśmy być dobrodziejami szefa rządu. On zaś jest jedynie beneficjentem naszej szczodrobliwej łaskawości. Z tego punktu widzenia Donald Tusk niechaj będzie dla nas jako dziecko. A trzeba przyznać, że jemu ta rola przychodzi bez wysiłku.
PS. Tytuł zaczerpnąłem z inspiracji kolegi blogera (Stary Wrocek), który w ten sposób skomentował u mnie ten przedziwny feblik premiera Donalda Tuska.
Inne tematy w dziale Polityka