seaman seaman
1103
BLOG

Na weekend: Piękna Proza Pieczeniarzom Polecana

seaman seaman Polityka Obserwuj notkę 19

Ten wpis dedykuję wszystkim pieczeniarzom Trzeciej RP, aczkolwiek jest on rzecz jasna odpowiedzią na konkretną złośliwość konkretnego profesora Wojciecha Sadurskiego. Profesora znam co prawda jedynie z tekstów, ale te trzy lata pozwalają na ustalenie pewnej tendencji w jego czasopiśmiennictwie, że się tak wyrażę o publicystyce w wykonaniu Sadurskiego. Nie wiem, jak stoją akcje profesora w dziedzinie filozofii prawa oraz pokrewnych dziedzinach jego specjalności, ale na blogu i w artykułach od dawna widać silną tendencję do rezygnacji z argumentów na rzecz szyderstwa.

I to jest mocny dowód, że profesor zszarpał sobie nerwy, jak pierwszy lepszy bloger, który zaczyna pisanie z myślą o zwojowaniu oponentów żelazną logiką w argumentacji, a potem - w miarę obserwowania bezowocności swoich poczynań – popada najpierw w zniecierpliwienie z dozą ironii; następnie w złość, gdzieniegdzie przyprawioną jeszcze przekąsem. A jeszcze później, kiedy delikwent sobie już uświadomi, że opór materii rośnie proporcjonalnie do jego namiętności w przekonywaniu, staje się cholerykiem i kłębkiem nerwów. Wtedy, żeby nie popaść w śmieszność, zostaje mu tylko czyste szyderstwo.

Tak właśnie stoczył się na moich oczach profesor, który przeszedł długą drogę jako bloger. Kiedyś darzyłem go niechętnym podziwem, bo potrafił przywalić argumentem nie do zbicia. No i miał coś do powiedzenia. Potem coraz częściej stosował to, co nazywam przebiegłym szyderstwem – pozornie logiczna kpina, która zastępuje merytoryczne racje. Drobne oszustwa logiczne, które są pozornie nie do zbicia. Wreszcie złość i całkiem już zjadliwe szyderstwo. Takie jak jego dzisiejszy tekścik o Papkinach.

Pozostaje pytanie, czego tak zaciekle broni bloger Sadurski? Po co rzuca uparcie te swoje perły przed wieprze? Czemu się szarpie z jakimiś śmiesznymi Papkinami, a bo to mało problemów na świecie, żeby jeszcze na Papkinach profesorską godność nadwyrężać? Z moich obserwacji wynika, że bloger Sadurski padł ofiarą syndromu domniemania własnego obiektywizmu i niezależności. Zresztą tak jak wielu innych, którzy w porę nie dostrzegą niebezpieczeństwa. Jesteśmy bowiem bardzo mocno przywiązani do przekonania, że nasza niezłomna niezależność i samorządność światopoglądowa jest najlepszym argumentem w dyskusji.

Tymczasem w miarę upływu czasu, kiedy obijamy się w trudach i znojach utarczek , zawieramy mniej lub bardziej cuchnące kompromisy z własnym obiektywizmem i sumieniem, to wychodzą z nas nasze obrzydliwie subiektywne racje, zależności, powiązania oraz – uwaga! - jak najbardziej prywatne i osobiste interesy! To jest po prostu nieuchronne, bo człowiek jest tylko człowiekiem, nawet gdy jest filozofem prawa. I przychodzi moment, że delikwent stoi nagi, jak nie przymierzając święty turecki, a publika wyje uradowana odkryciem: „On jest pisowcem!” albo „On mówi jak Gazeta Wyborcza”. I właśnie to jest przypadek Sadurskiego, że on już bezpowrotnie stracił tę domniemaną cnotę obiektywizmu i cokolwiek napisze, to publika wyje, że jest pieczeniarzem Trzeciej RP.

No, ale już dość o Sadurskim, obiecałem bowiem wszystkim pieczeniarzom kawałek pięknej prozy i niniejszym ją przedstawiam. To jest właśnie przepiękny cytat traktujący o pieczeniarzach władzy, a wzięty  z „Dziennika 1954” Leopolda Tyrmanda, którego ja szczególnie umiłowałem. Trzeba oczywiście wziąć poprawkę na czasy i ludzi, ale jeśli chodzi o pieczeniarstwo, to cytat jest przeraźliwie aktualny.

Są to faceci po czterdziestce, sprytni, inteligentni, obrotni, którzy potrafili się przeobrazić w rodzaj leciutkiej pianki społecznej socjalizmu, w sam zapach i miód unoszący się nad otchłanią potu, smrodu, krwi i udręki. Jak oni to robią, tego znów nie wiem, czy mają swoje odpowiedniki w Rosji i innych demoludach, także nie wiem. Są środowiskiem paradoksalnym, które za nic nigdy nie płaci w warunkach, gdzie wszystko kosztuje najwyższą cenę zdrowia i życia, wolności, rozwoju, nadziei. A oni nic, spokojniutko, z dnia na dzień ciągle to samo, w najwytworniejszych szatkach najsmaczniejsze korytko, i jakby zagwarantowane bezpieczeństwo przechodzenia z etapu w etap na tych samych prawach. Czy mają jakieś obowiązki? Na pewno mają. Na pewno także pracują na swój sposób, może się i trochę użerają z kimś o coś, ale to nigdy nie narusza ich statutów, paktu, jaki mają nie wiadomo z kim(...)

W swych duńskich szezlongach nadal czytują sobie stare roczniki „Wiadomości Literackich” i nowe książki Faulknera i Camusa, z których nie nauczyli się niczego i niczego już się nie nauczą. Przed wojną lektura taka kojarzyła im się z niezależnością, dziś wydaje im się, że jak znają „Dżumę”, to coś naprawiają w otaczającym ich świecie. W miejsce przedwojennych zasobów rodziców mają dziś skrzętnie uciułane zaufanie swych panów, to znaczy Bierutów, Jóźwiaków, Radkiewiczów. Fakt, że ich pracodawcy odnoszą się do nich łaskawie, daje im najwyższą rację ich istnienia: każe im myśleć, że właśnie oni coś zmiękczają w żelaznym uchwycie historii, w betonowym zaskorupieniu nieludzkości. Lecz łaskawość owa nie znaczy nic: Witaszewscy, Mijale i Mazury mają ich w gruncie rzeczy za swołocz i glisty, mówią o nich: „To nasz człowiek...” takim tonem jak ongiś podkomorzowie o Żydzie-arendarzu. W zamian za duszę otrzymali paszport dyplomatyczny i fularową apaszkę od Hermesa, w ten sposób ich aparycje zewnętrzna i wewnętrzna wyrównały się i skutecznie pokryły komunistyczny śmietnik poza nimi, ulatującymi w wielki, lśniący świat. W końcu czeka ich za to śmietnik, bo wrócić muszą, jak barwista mucha zafascynowana gównem.

seaman
O mnie seaman

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (19)

Inne tematy w dziale Polityka