Ja oczywiście nie zamierzam tu głosić ani nie liczę na to, że Franek Smuda stanie nam za hetmana Stanisława Żółkiewskiego i otworzy drogę na Moskwę. Takie postawienie sprawy zamieniłoby moją bitewną metaforę w groteskę. Widok z drugiej połowy meczu z Grecją, czyli obraz trenera skostniałego w jakimś traumatycznym otępieniu, mówi wszystko o jego możliwościach. Natomiast mam nadzieję, że Smuda nie będzie przeszkadzał, czyli będzie się trzymał blisko ławki i siedział cicho podczas ataku generalnego polskiej jazdy. No i jeszcze wycofa tego Perkisa, Benisza, Obraniaka, bo oni się kompletnie nie nadają do husarii.
Nie ma bowiem dla polskiej drużyny (Ba! – gdyby to była drużyna...) innego wyjścia niż powtórka z Kłuszyna, tyle że nie na ostre, jak to drzewiej mówiono. Zespół jest w dużej mierze przypadkowy, wygląda tak, jakby Smuda po wypróbowaniu setki zawodników w końcu stracił cierpliwość i co najmniej w kilku przypadkach rzucił monetę. Z taką paczką i takim trenerem nie da się zrealizować bardziej skomplikowanej taktyki, o strategii już nie wspomniawszy. W dodatku początek był fatalny dla naszych, właściwie kompromitacja trenera, natomiast świetny dla Rosjan.
I paradoksalnie w tym, że gramy z silną Rosją, dodatkowo uskrzydloną świetnym występem z Czechami, z Rosją jako stuprocentowym faworytem, jest dla nas szansą. Pod warunkiem – powtarzam – że Franek Smuda nie będzie przeszkadzał. Jego trzeba przed meczem napoić melissą i niech się trzyma z daleka od linii. Bo nasza reprezentacja może nadrobić luki personalne czy braki w przygotowaniu, ale jeśli w tym fatalnym pakiecie znajdzie się jeszcze niepewny i kunktatorski trener, to już po nas. A przypomnę, że najczęściej wygrywaliśmy z Rosją, gdy zdecydowaliśmy się na generalny atak.
Oczywiście, ja to wszystko piszę w określonym kontekście niepewności co do zachowania rosyjskich fanów, a także tych wszystkich prowokacji, z którymi mamy do czynienia, pobicia we Wrocławiu, zapowiedzi marszu tryumfalnego Rosjan. To wszystko stwarza atmosferę przedbitewną, czy chcemy tego, czy nie. I nic tu nie pomogą żadne perswazje – nie my wykreowaliśmy taką sytuację, że to jest kolejny mecz o wszystko łącznie z honorem narodowym. Zresztą to już jest tradycja w sportowych zmaganiach z Rosją, że wspomnę tylko słynne mecze siatkarzy, hokeistów, czy sięgając jeszcze głębiej w przeszłość – niezapomniane dwie bramki Gerarda Cieślika w Chorzowie w latach pięćdziesiątych.
Jak wspomniałem powyżej, na tym spotkaniu kładzie się cień prowokacji rosyjskiej, czyli ulubionej broni kagiebowskich macherów. Zapowiedź owego marszu, a także pogłoski o puszczaniu papierowych samolocików z trybun, przedziwnie bierne zachowanie polskiego rządu, kabotyńskie wręcz akcje minister Muchy oraz jej rosyjskiego odpowiednika powodują, że rywalizacja przestaje być stricte sportowa. A co najmniej jest tak, że emocje sportowe pozostają w tyle za emocjami z zupełnie innej bajki. Wyraźnie widać tu wątek polityczny, który nawet chwilami wydaje się dominować. Nie ma wątpliwości, że putinowska Rosja chce tu odnieść także korzyść polityczną, a nasza władza jest sparaliżowana i nie stać jej nawet na elementarną stanowczość.
I tu dochodzę do sedna mojego wpisu, a mianowicie tezy, że te wszystkie złowieszcze plany i knowania możemy przekreślić za jednym jedynym zamachem. Otóż wystarczy wygrać z Rosją na boisku, a marsz tryumfalny rosyjskich kibiców zmieni się w człapanie maruderów pokonanej armii. Pytanie jest, czy jesteśmy w stanie to zrobić, bo napisać jest łatwo. Otóż jesteśmy w stanie, jeśli porzucimy bezpłodne rozważania, szachowe teorie i kalkulacje taktyczne, do których zresztą Smuda nadaje się, jak nie przymierzając Niemiec do postu. Śmiem bowiem twierdzić, że tylko nieustająca szarża może dać nam zwycięstwo. Mamy kilku zawodników wybitnych, którzy są w stanie tchnąć ducha hetmana Żółkiewskiego w resztę zespołu. Ja bym widział w tej roli Tytonia, Piszczka czy Lewandowskiego, a być może są także inni.
Przypomnę tylko, skoro już jestem przy tej bitewnej metaforze, że bitwa pod Kłuszynem zapisała się w historii nie tylko tym, że otworzyła Polakom drogę do Moskwy. Stanowiła ona także wyjątkowy przykład w historii ówczesnej wojskowości, a mianowicie w ilości powtarzanych ataków husarii. O ile dobrze pamiętam, a nie chce mi się szukać źródeł, husaria pod Kłuszynem ponawiała atak coś około dziesięciokrotnie, kolejno szarżując, zawracając i uderzając ponownie. W ten sposób - prawda, że prosty niczym konstrukcja cepa - rozbito w drobny mak kilkakrotnie silniejszą liczebnie armię rosyjską oraz jej szwedzkich sprzymierzeńców.
Jeśli ktoś ma wątpliwości, czy ta analogia leży w zasięgu polskiej reprezentacji, to proszę wspomnieć rok 1974 i mistrzostwa świata w Niemczech, gdzie również byliśmy raczej ubogim krewnym wśród potentatów. Wtedy co prawda nie napotkaliśmy na swej drodze Moskali i nie było potrzeby zdobywać ich stolicy, ale seryjnie zdobyliśmy kilka innych stolic piłki nożnej. W pokonanym polu pozostawiliśmy wtedy Anglię, Włochy, Argentynę, Brazylię. Nie tylko dlatego, że mieliśmy wówczas świetną generację talentów. Było tam także kilku prawdziwych husarzy, jak choćby Szarmach, Gorgoń czy Gadocha. A czy byłby możliwy sukces w 1982 roku, gdybyśmy nie mieli gotowego dosłownie na wszystko, nieposkromionego Bońka? Zatem nie ulega wątpliwości, że można. A w sytuacji słabości przywództwa innego wyjścia niż szarża husarska nie widzę. Wóz albo przewóz.
Od rezultatu meczu Polski z Rosją zależy więc, czym będzie pomeczowy pochód rosyjskich kibiców. Może to być marsz tryumfalny, jeśli się zestrachamy, albo przejście niedobitków pokonanej armii, o ile odrzucimy kunktatorstwo i kalkulacje. W takim przypadku nie pomogą Rosjanom żadne papierowe samolociki ani prowokujące hasła. Oczywiście jest jeszcze możliwość, że będziemy świadkami bezładnego odwrotu kup swawolnych, jak to ujmował Sienkiewicz. Ale wtedy to już jest kwestia wyłącznie dla policji.
Naprawdę, może być dobrze. Tylko żeby nie zapomnieć o garncu melissy dla Franka Smudy.
Inne tematy w dziale Polityka