seaman seaman
903
BLOG

Wigilia w San Diego

seaman seaman Rozmaitości Obserwuj notkę 14

Kapitan dorwał mnie zaraz przy wyjściu z siłowni, gdy po zakończonych manewrach wejściowych, ledwie co zdążyłem zatrzasnąć drzwi za sobą i złapać pierwszy haust chłodniejszego powietrza. - Mensch!- wydyszał mi niemal prosto w twarz, przytrzymując się uchwytu przy drzwiach. Zdaje się, że już przekroczył granicę otyłości, za którą człowiek dyszy jednakowo, czy to wchodząc po schodach, czy schodząc. Marnie to wyglądało. Grubas jednak nie dawał za wygraną, nie żałując sobie niczego, a w szczególności piwa, ignorując kompletnie cholesterol i przejściowe trudności z oddychaniem.

- Jadę z agentem po prosiaka i resztę. Zawiezie mnie do sklepu prowadzonego przez Niemca, będą śledzie! - oznajmił tryumfalnie, wyraźnie oczekując entuzjazmu wobec takiej nowiny albo przynajmniej wdzięcznej aprobaty. Wykonałem więc bardzo sugestywny gest z jednoczesnym grymasem twarzy, który niezbicie świadczył o moim ukontentowaniu. O śledziach nieopatrznie napomknąłem mu kiedyś, gdy porównywaliśmy świąteczne zwyczaje. Od tamtej pory Helmut postawił sobie za punkt honoru zdobycie dla mnie śledzi na Wigilię.

Już po wszystkim, po tragicznym dla śledzi finale tej historii, żałowałem, że w tamtej rozmowie nie powiedziałem o karpiu, ale nie wiedziałem, jak się to wodne stworzenie zwie po angielsku. Wtedy jednak nie doceniałem ani fantazji kulinarnej kucharza, ani skutków swojej niefrasobliwości. Jak będą śledzie – myślałem – to już je zrobię po swojemu. Filety marynowane w occie, potem z przyprawami do oleju, to było moje danie w domu.

O tym, że Święta Bożego Narodzenia wypadną nam w Kalifornii, dowiedzieliśmy się kilkanaście dni temu, podczas długiego przelotu.

Pływałem już wtedy od kilku lat u tego armatora, który w materiałach reklamowych chwalił się, że zatrudnia marynarzy z ponad czterdziestu narodów świata. Poza wszystkim miało to między innymi ten skutek, że na każdym statku byłem jedynym Polakiem w załodze. A ta załoga, podobnie jak poprzednie, tętniła wieloma językami, naliczyłem ze dwanaście. Filipińczycy, Indonezyjczycy, wyspiarze z Malediwów, to tylko najliczniej reprezentowani w załodze. Był także Hindus, Egipcjanin, Ukrainiec i jeszcze inni, których już teraz nie pamiętam. No i ja Polak z Niemcem kapitanem.

Natomiast kucharz, podmiot domyślny tej historyjki, był właśnie Filipińczykiem. Na rybach tropikalnych znał się wybornie jak wszyscy jego rodacy zresztą. Kalmary, ośmiornice, pokraczne kraby oraz inne przedziwne stworzenia wód tropikalnych rozpoznawał na pierwszy rzut oka i bezbłędnie klasyfikował pod kątem przydatności i sposobu spożycia. Jednak o śledziach nie miał zielonego pojęcia. Prawdę mówiąc, mało kto na świecie ma pojęcie o śledziach. Chlubny wyjątek stanowimy my Polacy, także Niemcy, niewątpliwie Holendrzy i jeszcze kilka europejskich nacji. Amerykanie już mniej.

Dlatego uważam, że kwestia śledziowa była przesądzona w chwili, gdy Helmut lekkomyślnie powierzył je Filipińczykowi. Właściwie to ja powinienem był się od razu ofiarować jako producent wykonawczy dania ze śledzi, ale jakoś mi ta oczywistość wtedy umknęła. To się nie mogło dobrze skończyć – amerykańska kolacja wigilijna z filipińskim kucharzem, niemieckim kapitanem i śledziami niewiadomego pochodzenia. Taki mądry to ja byłem jednak dopiero po szkodzie. Jak to zwykle Polak.

Tymczasem patrzyłem z pokładu, jak Niemiec odjeżdża wraz z szefem kuchni i pomocnikiem agenta po zaopatrzenie. Znani mi Filipińczycy, czyli marynarze, na Wigilię jedzą pieczone na rożnie prosię, w każdym razie do takiej tradycji się przyznają i kiedy jest możliwość, to spod ziemi jakiegoś młodego kabana wytrzasną. Z reguły składają się wszyscy i zamawiają poprzez kapitana. Tym razem, ponieważ było ich niewielu, jednomyślnie dołożyliśmy się z kapitanem, bo to dobre chłopaki były.

W San Diego z prosiakiem kłopotu nie ma. Gorzej ze śledziami, ale jak z powyższego wynika, też idzie załatwić. Z tradycją wigilijną grubego Helmuta nie było kłopotu, bo kartoflaną sałatkę i  jakieś ptactwo gęsiopodobne można dostać wszędzie. Grzane wino z korzeniami także, o piwie nie wspominając. Reszta załogi nie deklarowała specjalnych życzeń kulinarnych na Boże Narodzenie. Niektórzy, jak Malediwczycy czy Hindusi, nawet nie bardzo wiedzieli, co to za święto, tym bardziej nie obchodził ich jadłospis w wigilię Bożego Narodzenia, dla nich najzwyczajniejszego dnia pod kalifornijskim słońcem.

Na drugi dzień przed południem obserwowałem na pokładzie krzątaninę indonezyjskiego bosmana z filipińskim motorzystą wokół instalacji zaimprowizowanego rożna. Głównymi elementami były połówki blaszanej beczki, jakaś podstawa z kątowników i pręt z korbą na końcu. Prosiak, nielichy kabanek ok. 25 kilo wagi, już wczoraj sprawiony, przyprawiony i zapeklowany cierpliwie wyczekiwał na swoje pięć minut w przedsionku chłodni. Obok rożna stał już niewielki ruszt do grillowania ryb, w którym ja osobiście pokładałem największe nadzieje kulinarno-wigilijne. Tymczasem – pomyślałem sobie – warto zajrzeć do kuchni i sprawdzić, jak kucharz Romero sprawił nieszczęsne śledzie. Wczoraj Helmut  wręczył mu niewielki pakunek. Byłem pewien, że pouczył go także co do europejskich kanonów klasycznej technologii śledziowej.

Szef wyszczerzył się radośnie na mój widok i szerokim gestem zapraszał do środka, gdzie robota wrzała jak w ulu. Muszę powiedzieć, że od razu tknęło mnie złe przeczucie na widok rozradowanego Romero. Po okazaniu uprzejmej ciekawości stopniem zaawansowania przygotowań już go miałem zagadnąć, kiedy z tajemniczą miną pociągnął mnie w kąt pomieszczenia. Z czeluści olbrzymiej lodówki wywlókł jakieś naczynie, z uroczystą miną ustawił na blacie, zdjął przykrycie i odsłonił zawartość.

W środku była jakaś kremowa masa, konsystencją przypominająca trochę dobrze mi znaną sałatkę kartoflaną z majonezem, którą tak admirują Niemcy. Przynajmniej ci Niemcy pływający po morzach i oceanach. Podsuniętym przez Romera widelcem spróbowałem tego specjału. Potwierdziły się moje najgorsze przeczucia. Śledzie posiekane z kartoflami i majonezem. Było jednak w tej siekaninie jeszcze coś więcej.

Co tu jeszcze dałeś oprócz śledzi?  - zapytałem go, starając się usilnie, żeby w pytaniu nie zabrzmiał ton oskarżycielski.   Chicken curry chopped  – odparł entuzjastycznie, łowiąc chciwym okiem aprobatę na moim obliczu.  Sam na to wpadłeś, czy kapitan ci podpowiedział? - spytałem zaciekawiony i rozbawiony, co Romero przyjął za dobrą monetę.  - Sam! - wyprężył się dumnie - kapitan jeszcze nie wie. - To niech się dowie, zadzwoń po niego, żeby spróbował. I nie zapomnij  powiedzieć mu Mahlzeit – poradziłem wychodząc z kuchni.

Stałem na pokładzie, kiedy przytelepał się kapitan. O dziwo, nie był nawet zbyt mocno przejęty śledziową porażką. - Zabrałem ten specjał do swojej lodówki, żeby już chłopa w takim dniu nie denerwować. Potem przy okazji wywalę za burtę  – oznajmił w krótkich żołnierskich słowach. - Co tam śledzie – mruknąłem po polsku, bardziej do siebie niż do niego – Bóg się rodzi.  Helmut popatrzył w niebo, jakby siedział w mojej głowie. Heilige nacht  - odmruknął mi po niemiecku.

seaman
O mnie seaman

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (14)

Inne tematy w dziale Rozmaitości