No i po raz kolejny potwierdził się pogląd, że wszystko, czego dotknie się nasz miłościwy premier Donald Tusk, zamienia się w tombak. Król Midas ery postpolitycznej. Jeszcze przedwczoraj przekonywał, że nie będzie Unii dwóch prędkości, a już dzisiaj eksperci przyznają, że to kwestia przesądzona. Walka jest z góry przegrana – twierdzi ekspert z Centre for European Policy Studies. Amerykański ekonomista Nouriel Roubini jest zdania, że jeśli strefa euro nie zdobędzie się na głębokie reformy, to grozi jej rozpad, który może za sobą pociągnąć światowy kryzys gorszy od tego z 2008 roku – pisze Rzeczpospolita.
Z tym że wzmianka o z góry przegranej walce nie dotyczy Tuska. Okazuje się, że nasz herold unijnej jedności mocny jest tylko w gębie na konferencjach prasowych. Gdy przyszło co do czego, opór niemiecko-francuskiemu tandemowi stawili jedynie Anglik Cameron ze Szwedem Reinfeldtem. Tusk nie stracił okazji, żeby się zamknąć, gdy mówią Merkel i Sarkozy. Od razu zredukował prędkość.
Naszą degradację do drugiej ligi Gazeta Wyborcza zaczęła już nawet przekuwać w sukces: - Lepiej być krajem "drugiej prędkości" w zdrowiejącej Unii, niż przyglądać się, jak strefę euro rozmontowuje kryzys, brak solidarności i antyunijni populiści. Według organu z Czerskiej tylko zmiana Traktatu Lizbońskiego może uratować euroland przed upadkiem, a w dalszej kolejności Unię. Wyborcza radzi, żeby Warszawa poparła zmianę traktatu. Dlatego w najbliższym czasie należy spodziewać się w Polsce licznych głosów i publikacji, które będą niezbicie dowodzić, że druga prędkość nie jest gorsza od pierwszej, a nawet lepsza.
Zabawna historia z tym traktatem – najpierw miał ocalić Unię, a teraz jego zmiana także ma ją ocalić. Równie zabawnie jest z Tuskiem, który według Gazety Wyborczej miał rację, gdy występował przeciwko Europie dwóch prędkości, a teraz będzie miał rację, popierając zmiany w traktacie na rzecz Europy dwóch prędkości. Klient ma zawsze rację. Ciekawe, czy jakiś kraj zażąda referendum w sprawie ewentualnej zmiany traktatu? W końcu to będzie fundamentalnie różna wspólnota, o ile w ogóle będzie można ją wspólnotą nazwać.
Paradoksalnie wydaje się, że Unia, która w swojej konstytucji nie przyznała się do chrześcijaństwa, cierpi na permanentny kryzys z powodu grzechu pierworodnego. Silniejsze państwa (w pierwszym rzędzie Niemcy i Francja) bowiem nigdy nie zrezygnowały z zamiaru bezwzględnego podporządkowania sobie państw słabszych. W tym sensie praktyka jest dokładnie ta sama jak w Europie ery przedunijnej. Silniejsi kaptują sobie stronników groźbą lub przekupstwem. Słabsi szukają możnych protektorów albo poddają się naciskowi.
Czym to się różni od gry interesów, jaką ludzkość prowadzi od zarania?A czy ktoś widział dobrowolne i korzystne dla wszystkich zrzeszenie państw, w którym słabsi są zmuszani do przyjmowania warunków silniejszych? Miało być lepiej, lecz wyszło jak zawsze – jedni siedzą przy stole obficie zastawionym, drudzy czekają na ochłapy. A tyle się nasłuchaliśmy od Tuska, jaką to mocną pozycję osiągnęła Polska w Europie. To naprawdę chichot historii, że pod jego przewodem i za jego prezydencji osuwamy się w drugą kategorię.
Dzisiaj mamy się pogodzić z poślednim miejscem we wspólnocie, bo znowu Francuzi i Niemcy postanowili, że tak będzie dla nas lepiej. Tak sugeruje Gazeta Wyborcza: Warszawa powinna poprzeć zmianę traktatu, chociaż grozi to zepchnięciem nas na peryferia unijnej wspólnoty. Bo niby lepiej być na peryferiach w Unii zdrowiejącej. A zdrowie Unii mają zagwarantować Francja i Niemcy, którzy przecież wpędzili ją w tę chorobę.
Bo to oni mieli największy wpływ na decyzje, nikt temu nie zaprzeczy. To oni zbudowali ten pokraczny ustrój wspólnoty oparty na dominacji silniejszych, a który nie sprawdził się już wielokrotnie i rzęzi przy byle kryzysie. To Francuzi i Niemcy stworzyli system, w którym Grecja fałszując dane, mogła przez wiele lat bez skrupułów doić pozostałe kraje. I teraz ci sami zadufani tandeciarze mają uzdrowić nieszczęsną Europę.
Projekt Zjednoczona Europa to naprawdę brzmi dumnie. Być może nawet monumentalnie. Coś jak Stany Zjednoczone. Potęga i chwała. Tylko zastanówmy się, kto się do tego dzieła dzisiaj zabrał? Kto się podjął zjednoczenia naszego kontynentu? Spróbujmy porównać tę dzwoniącą spiżem frazę Zjednoczona Europa choćby z trójką przywódców, która jest przecież równie popularna. Sarko, Silvio i Donek. Przecież to brzmi niczym nazwa błazeńskiego trio z wesołego miasteczka. Przy czym zastrzegam się, ja tych zdrobnień nie wymyśliłem ani na co dzień ich nie używam. To poważne media tak ich zwą, a oni się nie odżegnują, wręcz lubują się w tego rodzaju poufałości: - Mów mi Donek! Ale prawdziwy problem w tym, że te cyrkowe ksywki odpowiadają osobowościom.
Popatrzmy kogo się wymienia, gdy chodzi o początkową ideę zjednoczenia Europy – Karol Wielki, Robert Schuman, Konrad Adenauer. Charaktery z hartowanej stali. A teraz zestawmy z nimi ludzi mających zwieńczyć to dzieło – Herman van Rompuy, Catherine Ashton i Manuel Barroso. Na dobry początek planu ratunkowego stworzono zaszczytne stanowisko z tytułem Przewodniczący Szczytów Eurolandu. Jutro Herman będzie miał pierwszy występ. No przecież to jest kabaret. Śmiech na sali. To się nie może udać.
Inne tematy w dziale Polityka