Co prawda trochę już poniewczasie, ale za to coraz wyraźniej widać, że porażka wyborcza PiS-u nie zadowoliła w pełni nikogo. Cóż to jest za wybredny naród, ci Polacy! Z wyjątkiem przydrożnych ujadaczy, którzy zawyli z uciechy rutynowo, nawet poważni i zatwardziali przeciwnicy Jarosława Kaczyńskiego mają kłopot z komentowaniem skali poparcia dla jego partii. Z początku wydawało się, że jedynie pisowcy powinni mieć powód do zmartwienia, a wszyscy adwersarze mogą się tylko weselić, tymczasem okazuje się, że ich satysfakcja jest raczej mierna, albo zgoła nikła.
Dla niektórych trzydzieści procent stało się nawet kamieniem obrazy. Piotr Tymochowicz, inżynier nastrojów wyborczych z otoczenia posła Palikota nie może z tego powodu w pełni przeżywać radości z sukcesu swojego faworyta. Żółć się w nim burzy, gdy patrzy na „debilne społeczeństwo”, które udziela PiS-owi tak dużego poparcia. Przepraszam, że to powiem, ale po wyborach mogę sobie na to pozwolić. Kiedy patrzę na 30 proc. poparcia dla PiS nadal uważam, że jest debilne – tymi gorzkimi słowy inżynier Tymochowicz wypomina społeczeństwu upośledzenie umysłowe.
W tym miejscu zmuszony jestem poczynić pewną dygresję, a mianowicie zastrzegam sobie autorstwo frazy „inżynier nastrojów”, gdyż moim zdaniem jest równie piękna i oddaje rzeczywistość w tym samym stopniu co określenia historyk idei, filozof prawa lub choćby inżynier pola walki (moje ulubione). Pisząc ten tekst, bardzo się do mojego wynalazku przywiązałem i jakkolwiek nie zabraniam korzystania z niego, to proszę mnie zachować we wdzięcznej pamięci jako właściciela patentu.
A wracając do naszych baranów, nie można przeoczyć dość zabawnego memento mori dla ruchu Palikota, który paradoksalnie może zostać zgubiony przez przychylność Urbana. I to nie ze względu na jego kompromitującą rolę peerelowskiego propagandysty, lecz wręcz przeciwnie, ze względów metafizycznych. Wiem, wiem, jak brzmi zestawienie tego osobnika z metafizyką, ale coś jest na rzeczy. Otóż jego dotychczasowe wybory polityczne kończyły się zejściem ugrupowań, którym doradzał i popierał. Począwszy od nieboszczki partii ludu pracującego miast i wsi, czyli PZPR, poprzez będące już w agonalnym stadium SLD. A teraz przyszła kolej na ruch osobistego poparcia nihilisty z Biłgoraja. Można zatem przypuszczać, że obecność rzecznika stanu wojennego będzie dlań pechowa, jak w poprzednich razach. Czego zarówno jemu, jak i sobie serdecznie życzę.
Jednak trzydzieści procent dla PiS jako policzek odczuło najbardziej stronnictwo głoszące antysystemowość partii Kaczyńskiego (przy okazji ślę pozdrowienia dla sympatycznego oczywiście niewątpliwie pana Waldka K. z turnusu trzeciego na Czerskiej: pucio, pucio!). Jak tu bowiem dalej podnosić tę kwestię skoro wynik wyborów pokazuje, że za rzekomo antysystemową partią opowiedziała się bez mała jedna trzecia wyborców? Trzydziestoprocentowy margines?! Przecież to brzmi równie hucpiarsko, jak nie przymierzając jednoosobowa spółka skarbu państwa albo centralizm demokratyczny. Nawet Gazeta Wyborcza nakłania starego-nowego premiera, żeby zajął się rozwiązywaniem problemów ludzi, którzy poparli ugrupowanie głoszące rzekomo antysystemowe hasła.
Po co Tuskowi władza - pyta publicysta z Wyborczej – skoro nie widać, by nowa-stara koalicja rządowa zamierzała się tym na serio przejąć i zająć? To jest niewątpliwie dobre pytanie, tylko dziwno mi, że publicysta z najbardziej opiniotwórczego dziennika pomiędzy Odrą, Wisłą a Nysą nie czerpie natchnienia z bliskiej przeszłości. Czy Tusk spadł z księżyca tuż po wyborach? A czy w poprzedniej kadencji przejmował się na serio czymkolwiek poza wynikami sondaży? No, owszem, wyjątkowo poważnie podchodził też do zamiatania licznych afer swoich ludzi pod dywan.
Trzydzieści procent dla Kaczyńskiego martwi jego zwolenników, którzy liczyli na więcej, a nawet na wygraną. Ale dlaczego niepokoi jego przeciwników z establishmentu? Tusk ma władzę jak nigdy dotychczas, może rozgrywać trzy partyjne przystawki jednocześnie. Od każdego według jego siły, każdemu według potrzeb. Przecież wszyscy się cieszyli, że Tusk jest przewidywalny, że będzie kontynuacja. No to jest kontynuacja. Tusk nie zawiódł, kontynuuje ten sam proceder unikania trudnych reform i odwlekania decyzji. Tym razem odwleka nawet powołanie nowego rządu.
W międzyczasie premier zajmuje się tym, co tygrysy w jego typie lubią najbardziej, czyli napiernicza się z partyjnym rywalem o podział wpływów. I targuje się z głową państwa o równy podział splendoru. Nic nowego pod słońcem. Kontynuacja. Tylko o co ten harmider? O głupie trzydzieści procent?
Inne tematy w dziale Polityka