Joe J. Heydecker to szeregowy żołnierz Wehrmachtu, który w 1941 przebywał w okupowanej Warszawie i napisał przejmujące wspomnienia. Między innymi o warszawskim getcie, gdzie zrobił ukradkiem zdjęcia z życia jego więźniów. Antyhitlerowiec z przekonania, utrzymywał w tajemnicy kontakty z Polakami. Poczynił ciekawe refleksje i obserwacje o postawach swoich rodaków w tamtym czasie. Również o świadomości zbiorowej ówczesnych Niemców na temat holocaustu:
"Stopniowo bramy getta stały się w mieście ciekawostką – proszę wybaczyć, ale to całkiem trafne wyrażenie – na obejrzenie której codziennie przychodzili ludzie, żeby ...no cóż, tego nie da się zbadać(...) Policyjni wartownicy w każdym razie w obecności licznie zgromadzonej publiczności zdawali się zawsze czuć zobowiązani, by dać z siebie wszystko i nie rozczarować odwiedzających: kopali i bili wtedy pięściami ze szczególnym zapałem. Polacy trzymali się zwykle z daleka od tych miejsc grozy. Z moich obserwacji wynika, że wystawali tu przede wszystkim żołnierze Wehrmachtu, wszystkich stopni, także oficerowie Waffen – SS, często też niemieccy cywile z administracji Generalnego Gubernatorstwa, sekretarki, mundurowi urzędnicy, Służba Pracy, kolejarze, pielęgniarki Czerwonego Krzyża. Widziałem tam chyba wszystkie mundury wszystkich jednostek i organizacji Wielkoniemieckiej Rzeszy. Przeważnie stali długo, w milczeniu, z twarzą bez wyrazu, przyglądali się wychodzeniu z getta i powrotom, kontrolom, brutalnościom. Niektórzy się odwracali, niektórzy pozwalali sobie na okrzyki zachęty. „Dołóż mu!” - zawołał kiedyś ktoś do wartownika, kiedy ten bił Żyda. Większość stała milcząc, nie dając po sobie poznać, co myśli i czuje. Ich miny w najlepszym razie przejawiały coś w rodzaju rzeczowego zainteresowania. Jeśli chodzi o siostry Czerwonego Krzyża, to ich obecność tutaj miała dla mnie wartość szczególnego symbolu. Te niemieckie kobiety i dziewczęta w szarych, mundurowych płaszczach, ozdobionych międzynarodowym znaczkiem humanitaryzmu, te oddane służbie cierpiącym – one też tu stały i wciąż jeszcze sobie zadaję pytanie, co działo się w ich głowach i sercach. Tylko jedno można powiedzieć z całą pewnością: wszyscy, którzy tu się schodzili, przyjmowali to do wiadomości. To, co się działo pod bramami warszawskiego getta w ciągu długiego czasu od 1941 do 1943 roku, widziały setki tysięcy ludzi, może jeszcze więcej, z pewnością widział to każdy, kogo losy wojenne zagnały na wschód i przez Warszawę – a takich było miliony.”.
Ja książkę Heydeckera przeczytałem dość dawno i muszę przyznać, że ten fragment wywarł na mnie dość niejasne wrażenie, przed którym długo się wzbraniałem. Nie bardzo chciałem przyjąć do wiadomości. Zresztą autor też się nie kwapi nam powiedzieć, po co ci Niemcy tam, pod to getto, wtedy przychodzili. Jedyny jego domysł jest taki, że ich miny przejawiały coś w rodzaju „rzeczowego zainteresowania”. No właśnie. Ja odniosłem wrażenie, że oni tam przychodzili tak normalnie, jak się przed wojną chodziło do ogrodu zoologicznego. I dlatego sądzę, że Niemcy regularnie powinni włączać syreny, żeby wyły na lament nad niemiecką duszą.
*Fragment tekstu "Czy jutro zawyją syreny w Berlinie" opublikowanego 18.04.2012
Inne tematy w dziale Kultura