Motto: "Niczego nie żałuję i niczego bym nie zmienił. Skład był optymalny, nie mam pretensji do żadnego z piłkarzy. Nie mam powodu, by przepraszać kibiców. Gdybyśmy dostali lanie 0:6, to mógłbym przeprosić". Franciszek Smuda, trener futbolowy.
Nieraz pusty śmiech mnie ogarnia, jak słyszę tych politologów, filozofów prawa albo innych historyków idei, tych mądrali, co niby zęby zjedli na polityce. Ile ja się na swój temat naczytałem wyrafinowanych analiz, jakie wymyślne metody i teorie stosuję w praktyce, ile ksiąg przewertowałem i uczonych wywodów wysłuchałem. Tymczasem jeden poczciwy Franek Smuda ma większe pojęcie o ludziach niż oni wszyscy razem wzięci. Tak właśnie trzeba i nie ma w tym żadnej tajemnicy, przynajmniej od czasów Goebbelsa. Kłamstwo musi być co najmniej na miarę prawdy, którą chce się przykryć, wtedy nabiera cech wiarygodności. Im porażka jest bardziej ewidentna, tym mocniej należy iść w zaparte. Można powiedzieć, że Franek to moja bratnia dusza pod tym względem. Przegrał przecież z kretesem - tu go odsądzają od czci i wiary, wręcz plują mu w oczy jacyś kibice, a on spokojniutko i bez drgnięcia powieki: że niby ciepły deszcz kropi; nie ma sobie nic do zarzucenia, a nawet załapał się na skromny sukces, bo nie przegrał sześć do zera. I to jest kwintesencja.
Rzecz jasna, propaganda to jest przypadłość mojego sukcesu, istota tkwi w czym innym, to wiadomo. Najpierw trzeba było przekonać odpowiednich ludzi, że potrafi się okiełznać demokrację, czyli, prawdę mówiąc, skołować ciemny lud telewizyjny. Być przekonujący, gładki, wiarygodny i zadbany, jak urodziwa gospodyni domowa w reklamie proszku do prania. Bo do tego się w gruncie rzeczy sprowadzał ten mechanizm – przekonałem ich, że się nadaję. A oni już zatroszczyli się o resztę, o siły i środki; o nabór redaktorów i celebrytów; o życzliwość autorytetów moralnych oraz koncesjonowanych. Bez żadnych problemów się odbył ich akces - zbiór akt zastrzeżonych, a także inne postronne i prywatne zbiory działały jak magnes. A czasem jak bat. A poza tym nic tak ludzi nie łączy, jak wspólny interes.
Dzisiaj, kiedy się to już wszystko poskładało, dotarło i zgrało, to ja właściwie mogę wszystko. Nie ma chyba takiego przekrętu czy obietnicy albo obciachu, których nie zaznałem i wszystko uszło na sucho. Drzewiecki nie przeczytał, co podpisuje, Schetyna nie wiedział, Chlebowski nie pamięta, Graś nie podpisywał. Grad chciał dobrze, Boni chciał jeszcze lepiej, Palikot wziął się znikąd, Nowak odnowił oblicze autostrady A2. Mnie zresztą przy tym nie było. Tam, gdzie różne rykoszety latają, z zasady nie bywam. Tak to działa. W ogóle nic nie muszę robić, wystarczy mówić. Wymyślają na mój użytek różne grepsy, które nic nie znaczą, a rozdziawione ludziska aż gulgoczą z ukontentowania.
Czego ja nie naplotłem, jakich bzdur nie wciskałem, aż mnie samemu zęby cierpły i skóra się na plecach macerowała od poruty. Przyjazne państwo, jedno okienko, druga Irlandia, trzecia fala nowoczesności. Polska w budowie, Schetyna w rezerwie, woda w kranie. Cztery płaszczyzny rozwoju, siedem dźwigni czegoś tam, zielona wyspa, nie róbmy polityki, stawiajmy stadiony. Tarcza antykorupcyjna, ofensywa legislacyjna, obywatel kultury, przejezdność ustawowa. Włos mi się normalnie jeżył, kiedy te brednie wygadywałem, a tu nic, lemingi wciągały ten pokarm niczym tuczne gęsi.
Redaktorów podręcznych i ekspertów dyżurnych mam już tak oswojonych, że z ręki mi jedzą. A do kogo innego oni mieliby zresztą pójść? Powiedziałem wczoraj mediom: Niechaj nadal trwa sukces EURO! I co powiecie na to, że nie zdążyłem jeszcze drzwi zamknąć za sobą, gdy Kolenda - Zaleska rozmazała się szlochem, że opozycja nie pozwala jej się radować. Koordynacja, jak nie przymierzając w szwajcarskim zegarku. Zresztą po kilku latach wspólnego puszczania pary w mój gwizdek redaktorzy nie mają już innego wyjścia. Można się czasami uśmiać, jak mnie te pluszaki podszczypują dla niepoznaki, że to niby patrzą na ręce, krytyka konstruktywna ma miejsce i czwarta władza czuwa. Elektorat też musi mieć swoje zadowolenie, że demokracja działa. Tak stoi w scenariuszu tego przedstawienia.
Oczywiście, mam jakieś problemy. A to z głupkami, co się pożrą o stołki albo nakradną za dużo i miarka się przebierze. Komuś się zamarzy, że się nadaje lepiej ode mnie do tej roboty. Kogoś się po drodze stratuje. Jeden z drugim miele ozorem bez umiaru. Ktoś się powiesi ni stąd, ni zowąd; ktoś się zastrzeli jakoś tak z głupia frant. Ale to w gruncie rzeczy normalka, gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. Trzeba potem odkręcać, kombinować jakieś alibi tym bałwanom, że to nieudolna asertywność, czy też minister z nawału roboty zapomniał przeczytać, co podpisuje. Gorzej jest trochę, gdy dzieje się coś poza mną, na co nie mam wpływu, gdy pożrą się założyciele i sponsorzy. Ale też można wytrzymać. Bo ja właściwie również nie mam wyjścia, chcąc nie chcąc ten wózek muszę ciągnąć. I już nie mogę nawet zawrócić. Jakoś tak wyszło, chociaż trochę inaczej sobie wszystko obmyśliłem.
Zaczęło się w 2005 po przegranych wyborach. Byłem nieludzko zdołowany i gotów na dużo, jeśli nie wszystko. Sami do mnie wtedy przyszli, stare sowieckie wycieruchy, współpracownicy tajni, pracownicy jawni i sympatycy dwupłciowi. Ze strachu przed Kaczorami przyszli. Nadajesz się nam Donek, powiedzieli. Oczywiście nie tak dosłownie, ale w tym stylu. A ja poza wszystkim chciałem się odbić, ludzka rzecz, gula mi po tamtych wyborach taka rosła dniem i nocą, że wytrzymać nie szło. Więc wszedłem w ten interes bez wahania. Każdy na moim miejscu by wszedł, nie licząc oczywiście jakichś propaństwowców-popaprańców. Trzeba przyznać, że generały paktów dotrzymały i głównego Kaczora udało się już dwa lata później zwekslować na boczny tor. Od początku kadencji mi dobrze żarło, nie powiem. Co konferencja prasowa, to sukces albo dwa naraz. Owszem, ci moi aferałowie wycinali takie numery, że co drugi dzień musiałem latać do telewizji i ściemniać na potęgę. Ale w sumie na dobre mi wyszło. Przy okazji tak się wyrobiłem, że nawet obudzony w środku nocy mogę bez zająknienia łgać na dowolny temat. A co mam robić? Dać się zjeść Kaczorowi bez popitki?
Rzekłem kiedyś: Niech się stanie pojednanie, bo wyginiecie jak dinozaury. No i nie minęło wiele, gdy wsie pagibli. A co ja za to mogę, że się tak nadzwyczajnie sprawdziło? Nie ma nic za darmo, także pojednanie ma swoją cenę. To nie ja zresztą powiedziałem, że na ołtarzu pojednania z kagiebistą warto złożyć każdą ofiarę. A jak już ofiara złożona, to wtedy wybrzydzają. Dzisiaj każdy mądry co do śledztwa smoleńskiego, ale kiedy 10 kwietnia leciałem tam na miejsce, to żadnego profesora nie było. A co ja niby miałem zrobić z Grasiem i Arabskim naprzeciw prawników Putina? Co mi tam, zresztą. Jakieś głupoty o zdradzie wygadują, że to niby polski premier wszedł w konszachty z rosyjskim premierem, żeby zmarginalizować polskiego prezydenta. A przecież pojednanie nie zna granic ani nie ma narodowości. Podobnie jak gaz i ropa. Cała elita zginęła, mówią. A ja z Bronkiem i Pawłem, to co niby jesteśmy? Z ulicy nas wzięli? Przez te parę lat zrobiło się już sporo uczyneczków, za które powinien był grom z politycznego nieba trzasnąć, ale jakoś do tej pory nie trzasnął. Niczego nie żałuję i nic bym nie zmienił. I taka jest właśnie moja filozofia.
*To kopia postu opublikowanego przeze mnie 4 lipca 2012 roku, czyli dziesięć lat temu z dużą górką, w formie monologu tytułowej postaci. Nie zmieniłem nawet przecinka. Przypadkowo na to natrafiłem, szukając czegoś innego. Powiem wprost: tekst urzekł mnie swoją ponadczasową aktualnością (z wyjątkiem ówczesnych realiów politycznych i personalnych) w sensie cynizmu i zakłamania politycznej filozofii Donalda Tuska - dzisiaj to widać jak na dłoni.
Inne tematy w dziale Polityka