Ze Stanisławem Zasadą o tym, jak w dziennikarstwie radzi sobie wolny strzelec, rozmawia Błażej Torański.
Stanisław Zasada, rocznik 1961, absolwent polonistyki na UMK w Toruniu, dziennikarz, współpracuje z dominikanie.pl, „Tygodnikiem Powszechnym”, „Gościem Niedzielnym” i „Znakiem”. Dwa lata temu w wydawnictwie „Znak” ukazała się jego książka o siostrze Małgorzacie Chmielewskiej i jej Wspólnocie Chleb Życia pt. „Generał w habicie”, a rok temu – „Wyznania księży alkoholików”. W czerwcu przyznano mu główną nagrodę wielkopolskiego oddziału SDP im. Wojciecha Dolaty.
Jest żonaty, ma dwoje dzieci, mieszka w Poznaniu.
Dostałeś główną nagrodę w konkursie im. Wojciech Dolaty. To jedna z najbardziej prestiżowych nagród dziennikarskich w Wielkopolsce. Posypały się oferty pracy?
Nie, no skądże? (śmiech). Myślę nawet, że wielu ludzi o tej nagrodzie nie słyszało, choć zakładam, że ludzie z branży powinni wiedzieć. Czytałem o niej w lokalnej „Gazecie Wyborczej” i na portalu sdp.
W każdym normalnym, cywilizowanym kraju, nagrody bywają trampoliną do kariery, uruchamiają zawodowe propozycje. Nie żal Ci, że u nas tak nie jest?
Nagroda dała mi dużo radości i pieniądze (3 tys. zł), ale mam poczucie, że dziennikarstwo nie jest zawodem wymiernym. Nie oznacza to, że jestem najlepszym dziennikarzem w regionie. Czytam świetne teksty, słucham audycji radiowych, oglądam reportaże telewizyjne innych dziennikarzy i często im zazdroszczę, że sam nie jestem tak dobry. Podziwiam ich warsztat, kunszt, uczę się od nich.
Twoje nagrodzone reportaże są bardzo dobre. Jak czujesz się w zawodzie reportera, wolnego strzelca?
Wolnym strzelcem zostałem osiem lat temu. Na jesieni 2003 roku zatrudniłem się w „Fakcie” Axela Springera, który właśnie powstawał. Nie byłem zbyt dumny, kiedy zorientowałem się, jaka to w rzeczywistości będzie gazeta. Zresztą szybko mnie stamtąd wyrzucili, argumentując, że nie przystosowałem się do wymogów gazety, jaką jest tabloid. Odebrałem to jako komplement, ale równocześnie wpadłem w tarapaty finansowe.
Jak sobie wobec tego radzisz, uprawiając reportaż?
Wolni strzelcy nie mają w zawodzie dziennikarskim łatwego życia. Są plusy i minusy. Mam nadzieję, że czasem udaje mi się napisać reportaż poważniejszy, głębszy i freelancerstwo daje mi do tego komfortowe warunki. Nikt mnie nie pogania, nie obligują mnie terminy, chyba, że redakcja zamówi jakiś tekst. Aby jednak zarobić pieniądze na utrzymanie rodziny bywa, że pracuję też nerwowo i pod ekonomiczną presją. To uwiera.
Brakuje na obiad?
Nie, nie głoduję ani ja, ani moja rodzina. Nie lubię też specjalnie narzekać. Ale co miesiąc muszę zarobić pieniądze, aby się utrzymać, a reportaż jest kosztownym gatunkiem. Wymaga pracochłonnego zbierania materiału i nie napisze się go w ciągu jednego, dwóch dni. Bez stałego, gwarantowanego dopływu gotówki pracuje się pod materialnym przymusem.
Zgadzasz się, że reportaż w gazetach umiera, przenosi się do książek?
Tak często się mówi. Rzeczywiście ten obszar się kurczy, coraz trudniej jest sprzedać reportaż w gazetach. Najlepsi reportażyści uciekają do książek. Ale są jeszcze tytuły, jak „Tygodnik Powszechny”, z którym współpracuję, gdzie publikuje się całkiem obszerne reportaże. Często ratuje mnie miesięcznik „W drodze”, gdzie mogę się wypisać, publikować reportaże nawet na 20 tys. znaków. Czasami publikuję w „Zwierciadle”.
Przeczytałem w sieci wpis. Autor twierdzi, że na Podkarpaciu dziennikarz zarabia gorzej niż pomocnik murarza.
Bywa, że zarabiam śmieszne pieniądze. Czasem trzysta złotych za reportaż. Ale są też redakcje, które płacą przyzwoicie, jak na polskie warunki: 1500 zł brutto za reportaż.
Jak żyć?
Wielokrotnie zastanawiałem się, czy nie zmienić zawodu, ale mam swoje lata i tak naprawdę nie potrafię już w życiu nic innego robić. Choć z natury jestem optymistą, to zaczynam się martwić, czy w dziennikarstwie, w sensie ekonomicznym, dociągnę do emerytury.
Masz samodzielną działalność gospodarczą, jak wielu dziennikarzy?
Od września ubiegłego roku mam spory komfort. Pracuję na pół etatu na portalu dominikanie.pl. Mam więc wszelkie świadczenia, ale i dobrze mi się tam pracuje, bo dominikanie są elokwentni, mądrzy, inteligentni. Jeśli się na czymś w dziennikarstwie
nie znają, to nie udają i się nie wymądrzają. Dominikanie to lepsza twarz polskiego Kościoła. I nie mówię tego dlatego, że są teraz moim pracodawcą. Nie płacę więc składek ZUS, ale to jeszcze nie rozwiązuje moich potrzeb materialnych, dlatego dorabiam. A nagrodzone w ostatnim konkursie reportaże pisałem, gdy byłem jeszcze freelancerem.
A nie masz poczucia, że pisujesz do szuflady. To nie jest popularny portal.
Coś trzeba robić. To jest praca. Mam świadomość, że pisuję dla zakonników i ich fanów, ale to jest elita, wymagający czytelnik. Wiele też redaguję. Zresztą ucieszyłem się, jak dostałem tę propozycję od dominikanów, bo groziła mi bieda materialna. To był przypadek. Nie wiedzieli, że jestem w takiej sytuacji po tym, jak wyleciałem z Katolickiej Agencji Informacyjnej.
Z jakiego powodu?
KAI podlega Episkopatowi Polski i - zdaje się - ma zapis w statucie, że o pracy w Agencji decyduje miejscowy biskup. Obecny, arcybiskup Stanisław Gądecki uznał, że wolałby mieć innego korespondenta. Przy zachowaniu wszelkich proporcji trąciło mi to trochę Peerelem. Broń Boże nie zamierzam porównywać Kościoła do PZPR, a biskupów do pierwszych sekretarzy, ale tak gorzko to odebrałem. No, bo wyobraźmy sobie, że to wojewoda decyduje, kto ma być korespondentem Polskiej Agencji Prasowej w jego województwie. Przecież to byłby nonsens.
Czym się naraziłeś?
Trudno być sędzią w swojej sprawie, ale biskupi nie zawsze lubią, jak pisze się o Kościele wszystko, co się wie. Nie publikowałem plotek, tylko prawdy powszechnie znane, mimo to hierarchowie często uważają, że jak się o czymś nie napisze, to nie istnieje, choć i tak wszyscy o tym wiedzą. Dla mnie jest to myślenie niezrozumiałe, jakby ze starej epoki. Ale decyzja o zwolnieniu mnie była podwójnie bolesna.
Podcięła Ci podstawy egzystencji?
Straciłem wprawdzie niewielkie, ale jednak jakieś źródło utrzymania, ale przede wszystkim miałem poczucie krzywdy. Była to decyzja niesprawiedliwa. Nie o to chodzi w demokratycznym społeczeństwie, ani w dziennikarstwie. Szanuję mojego arcybiskupa, ale nie mogę podzielać tego, że aspiruje do wyznaczania standardów warsztatu dziennikarskiego. Biskupi nie od tego są, nawet jeśli wydaje im się, że mają patent na wszystko i na wszystkim się znają. Osobiście pamiętam jednego polskiego biskupa, który znał się na dziennikarstwie, bo sam nim był przez długie lata – Jana Chrapka.
Nie stosujesz autocenzury? Są tematy, których nie poruszasz?
Każdy dziennikarz ma chyba jakąś autocenzurę. Krążą o nas różne opinie. Wielu uważa, że jesteśmy zgrają gruboskórnych nieuków, którzy wchodzą z butami w historie ludzkie. Tak nie jest. Ale pisząc reportaże, na przykład o osobistej tragedii, zastanawiam się nad granicami publikowanej prawdy. Nie chcę, aby mój bohater cierpiał podwójnie. Z drugiej strony jest też i tak, że reporter z bohaterem się nie zgadza. Marek Miller przytoczył kiedyś taką anegdotę: napisał o bohaterze, że jest łysy. Tamten zadzwonił oburzony: - Jak pan mógł tak napisać? Na to Miller: - Ale o co chodzi? Przecież pan jest łysy. – No tak – usłyszał – ale jeszcze nikt tego nie napisał. Ludziom się wydaje, że jak ktoś o czymś głośno nie powie i nie napisze, to nie istnieje. Taka jest ludzka natura.
W takich przypadkach się cenzurujesz?
Nie. Piszę, że ktoś jest łysy. Często się dziwię, że ludzie tak wiele chcą o sobie mówić. O sprawach drażliwych, intymnych, osobistych. W takich przypadkach daję ludziom tekst do przeczytania przed publikacją. Rzecz jasna – wtedy, jeśli bohaterem jest osoba prywatna, a nie urzędnik, który się w coś uwikłał. Ale równocześnie drżę i walczę jak lew, aby jak najwięcej zachować z tego, co napisałem, bo bywa, że ludzie chcieliby poprawić nawet narrację dziennikarską.