Możliwości oszczędzania (czy wręcz zarabiania) na dziennikarzach wciąż jest wiele, choć zaczynamy powoli dochodzić do ściany. Pojawił się bowiem na horyzoncie pomysł generalnego przejścia na telepracę. Skoro i tak najlepiej nam się myśli i pisze w domu – tak trzymać. Będzie pan zadowolony! A my zamkniemy lokal na kłódkę, skład i łamanie zamówi się gdzieś na Tajwanie. Nie bądźmy tacy oldskulowi. W końcu mamy media społecznościowe i społeczeństwo sieciowe. Bernard Poulet w swojej książce „Śmierć prasy” podaje przykład portalu w Pasadenie, dla którego relacje z obrad tamtejszej rady miasta sporządzają – via Internet – mediaworkerzy w Indiach. Jest się więc od kogo uczyć.
Technologicznie i pragmatycznie rzecz biorąc, nic nie stoi na przeszkodzie, by jeszcze w tym roku pozamykać większość tradycyjnych redakcji. Czy to je uratuje? Raczej nie. Ciąć koszty można do spodu, ale dobrego biznesu się w ten sposób nie zrobi. Szkoły i uniwersytety też można by – teoretycznie – pozamykać. Uczniów podpiąć do sieci, studentów przerzucić na skype’a. Z jakiegoś powodu się tego nie robi.
Jedną z przyczyn upadku dziennikarstwa jest odejście od korzeni zawodu, czyli oddalenie się od ludzi. Najpierw pojawiły się teksty na telefon i zza biurka, potem pisane na zasadzie „wytnij, wklej”. Teraz grozi nam kolejny etap autodestrukcji mediów – atomizacja. Każdy, kto dorastał w jakiejś redakcji wie, że jest ona mikrokosmosem. Wzajemne inspiracje, spory, dyskusje po świt, awantury, uczucia, idee, wytykanie sobie błędów, rywalizacja, burze mózgów – z tego rodziła się gazeta, antena, rozgłośnia. To się kończy. Trzeba dodać: niestety, co od razu widać po jakości (przepraszam za wyrażenie) „produktu”. Bronią się dziś tylko te tytuły czy stacje, które mają jeszcze duszę, gdzie jest jakiś klej, co ludzi w nich ze sobą spaja.
Rozpędzenie dziennikarzy do domów będzie klasycznym sabotażem.
Zanim kłódka zawiśnie na drzwiach ostatniej redakcji warto zastanowić się, czy warto.
Piotr Legutko
23 maja 2012