Co w dzisiejszym Kościele pozostało z ducha obmywania sobie nóg, z imperatywu służenia, z realizacji wezwania „jeden drugiego ciężary noście”? Wbrew pozorom wcale nie tak mało. Tyle, że niewiele o tym słychać, bo Kościół opisywany jest ostatnio głównie poprzez skandale pedofilskie wśród księży. Politycy – a za nimi media - lubią też eksploatować bogate pokłady ludowego antyklerykalizmu, co rusz wracając do „tajemnic księżowskiej kasy”. Przy likwidacji Funduszu Kościelnego premier mówił: „chcemy tylko elementarnej sprawiedliwości społecznej”. Dla niego Kościół to „oni”, księża, korzystający z przywilejów „naszym” kosztem.
Warto, choćby przy okazji najważniejszych katolickich świąt przypomnieć, że Kościół to my, wspólnota ludzi wierzących. Grzeszna, ma się rozumieć, ale wciąż przywiązana do wartości chrześcijańskich. Jako dziennikarze ekscytujemy się spadającą liczbą wiernych regularnie praktykujących, topniejącą z roku na rok liczbą powołań. Odliczamy, ile nam jeszcze zostało do zsekularyzowanego Zachodu. Mniej nas porywa (a powinna) jasna strona polskiego Kościoła. Dobro, które w nim jest czynione. Tysiące obmytych sobie nawzajem nóg.
W cieniu pochłaniającej media wojny rządu z episkopatem odbył się niedawno Zjazd Gnieźnieński, poświęcony budowaniu przez wiernych kapitału społecznego w Polsce. W telewizji publicznej zauważono jedynie, że zjazd nawiedził Bronisław Komorowski. W „Wiadomościach” 30 sekund, w tym dwie „setki” : bla, bla, bla. Widzowie nie dowiedzieli się więc, że w Polsce aktywnie działa 60 tys. katolickich organizacji i wspólnot, a liczbę osób zaangażowanych w tych wspólnotach szacuje się na blisko 3 miliony. Przeciętna organizacja tego typu istnieje 40 lat, co kilkakrotnie przewyższa średni „czas życia” organizacji cywilnej. Ks. Wojciech Sadłoń z Instytutu Statystyki Kościoła Katolickiego podkreślał na zjeździe, że to właśnie motywacja religijna, jest jednym z podstawowych źródeł tworzenia kapitału społecznego w Polsce. Zdecydowana większość (60,7 proc.) osób zaangażowanych w filantropię lub wolontariat w naszym kraju deklaruje, że podejmuje takie działania ze względu na swoje religijne przekonania nakazujące pomagać innym.
Ale statystyka to nie wszystko. Wiele dzieł dobroczynnych w parafiach nie jest rejestrowanych, bo nie przybierają one zorganizowanych form. Ks. Grzegorz Ryś, biskup świeżej daty, opowiadał niedawno jak wizytował parafie na Podhalu. Pytał, dlaczego nie powołali u siebie zespołu charytatywnego. „A po co?” – pytali zdziwieni. „U nos, jak się komuś chałupa spali, albo ktoś robotę starci, to się mu pomaga. I żadnych zespołów do tego nie potrzebujemy” – usłyszał biskup od górali.
Jasne, nie wszędzie tak jest. Oczywiście, jest też Polska z filmów Wojciecha Smarzowskiego. I nie zaryzykowałbym twardej tezy, których postaw nad Wisłą mamy więcej. Ale to właśnie praktykujący miłosierdzie chrześcijanie wciąż są solą tej ziemi. I warto o tym głośno mówić.
Piotr Legutko