Z pewnym (choć niewielkim) żalem ostatnio skonstatowałem, że z dużym prawdopodobieństwem nigdy nie dostanę żadnej nagrody dziennikarskiej, nie zostanę okrzyknięty dziennikarzem roku, ani nawet tygodnia, żaden premier, minister ani nawet burmistrz nigdy nie stanie w mojej obronie.
Po części winny jest brak przenikliwości, talentu, dalekosiężnego horyzontu przynależnego tuzom naszego pióra i ekranu. Ale też chyba mam fatalny stosunek do rzeczywistości. Szczególnie jeśli chodzi o władzę. Nie potrafię popierać, marudzę jak warszawski taksówkarz albo Maruda z dziecięcej piosenki „Fasolek” („Mina staje się kwaśna jak ocet, I narzekam, wybrzydzam, grymaszę). No i ta typowa dla Polaków typu B dysfunkcja bardzo mi szkodzi. Wielcy tego nie mają.
Ich chwalenie, popieranie, wymaga polotu, pewnego poziomu. Na przykład taki Tomasz Lis komentując spadek popularności rządzących stwierdził: „to zła wiadomość dla Polski”. O proszę, to nie jest takie bezpośrednie „przy Tobie Najjaśniejszy Panie stoimy i stać chcemy”. To nie jest tanie chwalstwo, a polityczny lojalizm powodowany troską o losy narodu. Wsłuchajmy się w te słowa. Oto ogłupieni frustraci typu B, zdziczałe chłopstwo, małomiasteczkowi kołtuni grożą, że odbiorą mandat reformom, nowoczesności, europejskości. Czyż można było wyrazić to lepiej?
A ja z powodu kryzysu władzy nie płaczę. Czekam na niego z wyczekiwaniem jak mnich na burzę na obrazie romantyka Friedricha. To jedyny z tych kryzysów, z których się cieszę, bo kryzysy ekonomiczny i prasy papierowej cieszą mnie z przyczyn osobistych dużo mniej. Z kryzysu władzy nie cieszę się dlatego, żebym kochał inne ekipy - ich wewnętrzne kryzysy też zupełnie mnie nie wzruszają. Nie cieszę się też na zasadzie mrożkowskich bohaterów, którzy koledze porysowali lakier na nowym mercedesie, żeby „nie miał za dobrze”. Cieszę się z innej przyczyny.
- Na tym bajzlu zarobimy miliony - mówił jeden bohaterów filmu „Chciwość” poświęconego kryzysowi 2008 roku. No więc myślę, że my na tym naszym kryzysie władzy AD 2012 też troszeczkę możemy zarobić. Myślę jak typowy Polak typu B. Że władza może coś dla mnie zrobić jak się ją do tego zmusi i jak będzie się bała, że straci władzę. I dlatego sądzę, że akurat dziennikarze mają przed sobą dziś ogromną szansę, taką jakiej być może nie mieli od lat, by wymusić zmiany. Doprowadzić do rewizji prawa karnego, zmienić zasady stosowania podsłuchów, a może także zwiększyć dostęp do informacji. Skoro Boni kajał się pod wpływem internautów - to może wreszcie Bondaryk pokaja się pod wpływem dziennikarzy? Skoro im gorzej, nam może być lepiej, jeśli sobie poradzimy. Tak jak górnicy, którzy kilka lat temu przyjechali pod Sejm i petardami i łomami wymusili co chcieli na zestrachanym ( a nawet trochę zesrachanym), słabnącym rządzie. Tak jak ludzie zwani przez rządzących „internautami” (jakby to był jakiś klub albo sekta), czyli po prostu obywatele broniący niezależności swojego podstawowego środka komunikacji. Zarzuca im się, że nie wiedzieli przeciwko czemu protestują. Nie wiedzieli, bo ich nie poinformowano, więc tym bardziej protestowali. Bo nie ufali władzy i stanowionym za ich plecami prawom. Poszli na ulicę marudzić i wygrali.
Bo marudy często powodują zmiany, kiedy przekonają swoim marudzeniem inne marudy, a tych u nas nie brakuje. Choć o nagrody i pochwały naprawdę im ciężko.
Wiktor Świetlik