Z Cezarym Gmyzem o inwigilacji dziennikarzy, śledztwie smoleńskim, naruszeniu prywatności oraz o płk Mikołaju Przybyle rozmawia Marek Palczewski.
Cezary Gmyz (ur. 1967), dziennikarz i publicysta. Absolwent Wydziału Wiedzy o Teatrze Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie. Wiceprzewodniczący Niezależnego Zrzeszenia Studentów na tej uczelni. W mediach pracuje od 1990 roku – m.in. w „Życiu Warszawy”, „Życiu”, TVP i „Dzienniku”. Od 2003 do 2007 r. dziennikarz „Wprost”, a od czerwca 2007 działu krajowego „Rzeczpospolitej”. Od 2011 również w „Uważam Rze”. Autor m.in. artykułów o WSI i tragedii smoleńskiej.
Został Pan użyty w kampanii przeciwko systemowi wojskowego wymiaru sprawiedliwości. Tak o dziennikarzach ujawniających, że byli inwigilowani powiedział na konferencji prasowej płk Mikołaj Przybył – zastępca naczelnej Prokuratury Wojskowej w Poznaniu.
Ja się nie czuję użyty. To, co mnie i moim kolegom zarzucił prokurator Przybył, że ulegliśmy manipulacji, której celem było storpedowanie najważniejszych śledztw dotyczących korupcji w wojsku, to jest argument zupełnie bzdurny. My po prostu zrobiliśmy to, co należy do dziennikarzy, czyli zapoznaliśmy się z materiałem dowodowym zgromadzonym w sprawie prokuratora Pasionka i odkryliśmy tam swoje billingi oraz żądanie wydania treści esemesów. Takie żądania, choć w tej sprawie opinie prawników są podzielone, osobiście uważam za bezprawne.
Jednak – sam Pan powiedział - opinie są w tej sprawie podzielone. Wcześniej prokurator Przybył mówił, że nie inwigilowano i nie sprawdzano bilingów dziennikarzy. Później nagłośniono opinie prokuratorskie mówiące, że żądanie wglądu w bilingi dziennikarzy jest dopuszczalne.
Powiedzmy sobie szczerze: to dotyczy rzeczy absolutnie kluczowej dla naszego zawodu, jak też i dla funkcjonowania opinii publicznej, bo opinia publiczna ma prawo oczekiwać od dziennikarzy rzetelnej informacji. A ta rzetelna informacja często jest nie do uzyskania, jeżeli nie zagwarantujemy naszym informatorom anonimowości. To jest chronione przez prawo i w kodeksie postepowania karnego istnieje artykuł 180 kodeksu karnego, który zabrania przesłuchiwania dziennikarza w celu ustalenia tożsamości jego informatora.
Ale w tym przypadku chodziło o to – jak podaje prokuratura - że sprawdzano billingi prokuratorów, a przy okazji okazało się, że na tej liście rozmów telefonicznych prowadzonych przez sprawdzanych prokuratorów znajduje się numer pańskiego telefonu.
Moim zdaniem informacja ta nie polega na prawdzie. Jak czytałem akta, to są tam zapytania dziennikarskie, kierowane przeze mnie i przez Macieja Dudę z TVN24, na których widnieją nasze telefony. Odniosłem wrażenie czytając te akta, że próbowano zalegalizować tę inwigilację post factum i poprzez udawanie, że prokuratorzy nie wiedzieli z kim mają do czynienia.
Powiedzmy zatem otwarcie czego dotyczyło to postępowanie. Ono dotyczyło publikacji prasowej, więc od początku było dla prokuratorów jasne, że wśród tych numerów telefonów mogą być telefony dziennikarzy.
Były to publikacje dotycząca śledztwa smoleńskiego…
..a konkretnie dwóch moich publikacji. Jedna omawiała sprawę sekcji zwłok prezydenta Lecha Kaczyńskiego, i nieprawidłowości, jakie miały podczas niej miejsce a druga wycofania czy też unieważnienia zeznań dwóch kontrolerów rosyjskich z lotniska Siewiernyj, Plusnina i Ryżenki. Ja z całą odpowiedzialnością opublikowałem te materiały, gdyż uważałem, że z całą pewnością nie zaszkodzą one postępowaniu smoleńskiemu, a są na tyle istotne, że opinia publiczna ma prawo je poznać . Ale to wcale nie jest tak, że dziennikarze postępują w sposób skrajnie nieodpowiedzialny i publikują wszystko, co im wpadnie w ręce.
Czy te informacje dostał Pan od prokuratora Marka Pasionka?
Ja nie mogę powiedzieć skąd uzyskałem te informacje. Również byłem pytany o to przez prokuraturę i zawsze odpowiedź na takie pytanie jest taka, że nie mogę odpowiedzieć na to pytanie, bo gdybym odpowiedział, że nie dostałem od prokuratora Pasionka, to w dalszym ciągu by poszukiwano tego, kto może być moim informatorem. Gdybym natomiast powiedział, że dostałem od prokuratora Pasionka, to oczywiście dopuściłbym się złamania prawa, które zobowiązuje mnie w tym przypadku do zachowania tajemnicy.
Ale kontaktował się Pan z prokuratorem Pasionkiem?
Znam prokuratora Pasionka jeszcze od czasów kiedy był on zastępcą Zbigniewa Wasermana jako koordynatora służb specjalnych. I parę razy przy różnych okazjach mogliśmy na siebie wpaść.
To nie jest pierwszy raz kiedy jest Pan inwigilowany czy sprawdzane są pańskie bilingi. Czy to ma związek z pańskimi artykułami, które ukazują się w „Uważam Rze”, choćby z ostatnim o Wojskowych Służbach Informacyjnych?
Powiem tak. Nawet gdyby przyjąć tę wersję głoszoną przez niektórych prawników, że Wojskowa Prokuratura ma prawo brać bilingi dziennikarskie, to fakt, że brano moje bilingi za okres aż pół roku, podczas gdy wystarczyło przeanalizować jeden miesiąc, świadczy o szerszym działaniu prokuratury. W tym śledztwie jest sześć tomów akt jawnych i są również, z tego co wiemy, akta objęte klauzulą tajności. Wobec tego, że nie mam dostępu do tego typu informacji, nie mogę wiedzieć, co one zawierają.
Już wcześniej podobno interesowały się Panem prócz prokuratury również służby specjalne?
W moim przypadku to jest trzeci czy czwarty przypadek. Moje bilingi brano już za czasów rządów PiS, potem była kwestia nagrania mojej rozmowy z Bogdanem Rymanowskim, prowadzonej z telefonu Wojciecha Sumlińskiego oraz próba ich wykorzystania przez wiceszefa ABW w procesie prywatnym. I wreszcie teraz, po raz kolejny sięgnięto po moje bilingi. Nowością jest żądanie treści esemesów.
Wspomniał pan, że był Pan inwigilowany w latach 2005-2007 i później. Czy to wpłynęło na jakość pańskich kontaktów z informatorami?
Tak oczywiście, to że tego typu informacje przenikają do opinii publicznej powoduje, że ludzie w kontaktach ze mną są ostrożniejsi, natomiast też mają świadomość, że często dziennikarz śledczy jest ostatnią instancją, do której mogą się zwrócić – ostatnią skuteczną instancją, więc to nie jest tak, że wszyscy zerwali ze mną kontakty, ale niektórzy są o wiele bardziej ostrożni zwłaszcza, gdy komunikują się ze mną przez telefon. Ich ostrożność w kontekście tego, co się dzieje jest zrozumiała.
Prokuratura wie teraz dużo więcej nie tylko o tym z kim się Pan kontaktuje, ale i o pańskim życiu.
Problem polega na tym, że przy pobraniu moich bilingów za okres pół roku prokuratura wie o mnie dużo więcej niż chciałbym, żeby o mnie wiedziała. Ponieważ ja tego telefonu używam nie tylko do spraw służbowych, ale również do rozmów prywatnych i mam poczucie, że moja prywatność została naruszona, jak również została naruszona prywatność ludzi, którzy do mnie dzwonią, wysyłają esemesy czy ememesy. Ponadto, tak naprawdę ten materiał dowodowy, który została zgromadzony w sprawie, liczący sześć tomów, jest jawny i w trybie dostępu do informacji publicznej właściwie każdy człowiek z ulicy mógłby wejść i obejrzeć moje bilingi, żeby zobaczyć z kim się kontaktowałem. I to jest naprawdę sytuacja skrajnie niebezpieczna dla dziennikarza, bo dziennikarz z jakichś powodów mógłby być poddany szantażowi, nie mówię że ja, ale wyobraźmy sobie, że dziennikarz na przykład zwierza się komuś, że ma problem alkoholowy albo ma AIDS albo, że ktoś niezależnie od jego woli przesyła mu jakieś dziwne zdjęcia na jego telefon komórkowy, i wtedy mogłyby być powody do szantażu. Taka możliwość oznacza de facto ograniczenie wolności pracy…
I w związku z tym złożył Pan zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa - przekroczeniu uprawnień przez prokuraturę wojskową?
Ja poszedłem dwojaką drogą. Złożyłem po pierwsze zażalenie, bo na szczęście w tej sprawie prokuratura cywilna zachowała się bardzo porządnie i bardzo dziękuję prokurator Prokuratury Okręgowej w Warszawie Pani Małgorzacie Turlewicz za to, że ona dopełniła rzeczywiście tych rzeczy, które są prawem przewidziane, a mianowicie wysłała mi postanowienie prokuratury wojskowej o wzięciu moich bilingów i pouczyła, że mogę złożyć zażalenie, z czego skorzystałem natychmiast, bo na jego złożenie jest bardzo krótki, tygodniowy termin. I również wysłałem zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa do Prokuratora Generalnego. Chodzi o przekroczenie uprawnień przez prokuratorów wojskowych w związku z tą sprawą. Jestem przekonany, niezależnie od tej tragedii czy tragifarsy, która się wydarzyła w Poznaniu , że kiedyś Sąd musi się wreszcie wypowiedzieć w tej sprawie i określić do czego ma prawo prokuratura (ale również słuźby) w sprawach związanych z tajemnicą dziennikarską
Dobrze byłoby również aby Trybunał Konstytucyjny zajął się wnioskiem Rzecznika Praw Obywatelskich, który w tym przypadku co prawda nie dotyczy samej prokuratury, lecz służb specjalnych, ale jest pytaniem dokładnie o to samo – o granice ingerencji w prywatność dziennikarza. Tajemnica dziennikarska, podobnie jak lekarska, adwokacka czy tajemnica spowiedzi, o których też nie wiemy czy nie są łamane, są fundamentami demokracji. Dla nas jest szczególnie ważne to, że prawo dziennikarza do tajemnicy zachowania tożsamości informatora ma chronić tego informatora, który gdyby miał udzielać tych informacji pod nazwiskiem, nigdy by ich nie udzielił.
Wspomniał Pan o tragedii czy tragifarsie w Poznaniu. Kiedy się Pan o niej dowiedział?
W miniony poniedziałek znalazłem się w strasznej sytuacji, bo komentowałem niemalże na żywo konferencję prokuratora Przybyła i o tym, że – a pierwsza informacja brzmiała, że popełnił samobójstwo – dowiedziałem się, komentując na wizji przez telefon dla TVP Info tę konferencję. Poczułem się jak człowiek, który nie ze swojej winy przejechał drugiego człowieka.
Poczuł się Pan winny?
Nie, nie czułem się winny. Żebym mógł się czuć winny musiałbym działać, jak to mówią prawnicy, ze z góry powziętym zamiarem, żeby prokurator Przybył popełnił samobójstwo. Ja przez 20 lat, ponad 20 lat kariery dziennikarskiej opisywałem rzeczy, które dla opisywanych ludzi były straszniejsze niż to, co spotkało pułkownika Przybyła. Ja do pułkownika Przybyła nie mam żadnego stosunku osobistego dlatego, że w życiu rozmawiałem z nim raz przez telefon i nigdy nie miałem okazji poznać go osobiście. Poza tym stosuję w dziennikarstwie starą brytyjską zasadę nothing personal, więc nie mogę zajmować się osobą jako taką lecz czynami, które ona popełnia. I gdybym się kierował jakąś niechęcią do prokuratora Przybyła, byłoby to po prostu nieprofesjonalne.
Po tych przejściach, co w dziennikarstwie jest dla Pana nadal ważne?
Niezależnie od tego jak bardzo mnie to dotknęło osobiście - myślę o zarówno naruszeniu mojej prywatności, jak i o sprawie z prokuratorem Przybyłem, którą ciężko odchorowałem - ważne jest, żeby w dalszym ciągu nie rezygnować z profesjonalizmu przy poruszaniu takich tematów. Po pierwszym szoku, kiedy przestałem odbierać telefony, żeby ogarnąć się psychicznie, za lekarstwo uznałem działalność dziennikarską. I zacząłem zadawać pytania, bo rolą dziennikarza jest przede wszystkim zadawanie pytań i skuteczne egzekwowanie na nie odpowiedzi, i niezależnie od tej tragedii, my dziennikarze, nie możemy przestać zadawać pytań i po prostu powinniśmy robić swoją robotę. Bo gdybyśmy po tym, mimo wszystko tragicznym wydarzeniu, tego zaprzestali, to opinia publiczna będzie ślepa i głucha.
Inne tematy w dziale Rozmaitości