Z Wojciechem Waligórskim, wydawcą i redaktorem naczelnym „Nowego Łowiczanina”, laureata Nagrody SDP im. Bolesława Wierzbiańskiego rozmawia Błażej Torański.
Wojciech Waligórski, ur. 1960, poznaniak wżeniony w Łowicz, czworo dzieci, absolwent Politechniki Poznańskiej i Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie. W roku 1980 współzałożyciel NZS na Politechnice. Publikował w pismach NZS, pod koniec lat 80. w prasie katolickiej. Od 1990 roku wraz z żoną Ewą redagują niezależny (założony przez Komitet Obywatelski Solidarność w Łowiczu) tygodnik (z początku dwutygodnik) „Nowy Łowiczanin”. Pismo to było wielokrotnie nagradzane w konkursach dla prasy lokalnej.
Czy to prawda, że Pańscy dziennikarze chodzą po redakcji w kapciach, a do domu mogą wyjść dopiero, kiedy posprzątają biurka?
Takiego wymogu nie ma (śmiech). Co do kapci - chodzą w obuwiu zamiennym. Obojętne, co mają na nogach, byle w tym samym nie chodzili po chodniku, bo w pokojach dziennikarzy jest wykładzina dywanowa. To chyba zrozumiałe? Jak ktoś chce, może chodzić w kapciach.
Myśli Pan, że porządek na biurku przekłada się na ład w tekstach?
Myślę, że się przekłada, ale ja tego porządku na biurkach nie kontroluję. Raz w tygodniu, w czwartek rano po wydaniu numeru, dziennikarze sprzątają wokół siebie. Czasami sami odczuwają taką potrzebę, bo toną w papierach.
Wydawca tygodnika „Pałuki”, Dominik Księski, mówił mi, że jego dziennikarze mają wrażenie, jakby pełnili role korespondentów wojennych na terytorium, na którym o władzę walczą wszyscy ze wszystkimi. Tak wiele jest konfliktów lokalnych. Pan też ma takie poczucie?
Ja nie mam poczucia chodzenia z kimkolwiek na wojnę. Nigdy nie walczyliśmy przeciwko komukolwiek, tylko zawsze o coś. Z reguły o łatwy, nieskrępowany dostęp do informacji. Z tego punktu widzenia, jeśli zaczynały się problemy z dostępem do informacji, chodziliśmy na wojnę z burmistrzami. Wysyłając dziennikarzy do urzędów każę im się stale dopominać o informację. Powtarzam: „Macie do tego prawo. Jest ustawa o dostępie do informacji publicznej”.
I nie staje wam na drodze rzecznik prasowy?
Staramy się eliminować takie absurdy, jak powoływanie rzecznika prasowego przez burmistrza Łowicza, niespełna 30-tysięcznego miasteczka. Bo w praktyce ten rzecznik po odpowiedź na każde nasze pytanie dzwoni do naczelnika wydziału. Z większością włodarzy udało nam się ustalić, że po ważne informacje o samorządzie możemy dzwonić bezpośrednio do naczelników wydziałów. To jest rozsądne, bo dziennikarz, żeby uściślić, zawsze ma jeszcze drugie i trzecie pytanie… Dziennikarzom należy się łatwy dostęp do urzędnika. Dlatego w tej mierze jesteśmy twardzi. Palpitacje serca wywołuje u mnie ten burmistrz czy starosta, który stara się prawo do informacji ograniczać. I wtedy mamy coś w rodzaju wojny. Ale większość burmistrzów, których przeżyliśmy, było rozsądnych.
Godzili się z faktem istnienia niezależnej gazety, patrzącej władzy na ręce, prześwietlającej mechanizmy i struktury?
Tak, tak. Gazeta ma na tyle mocną pozycję, że nie mogą się z nią nie liczyć. Wiedzą, że tak musi być. Że będziemy się o informacje dopominać. Jeśli burmistrz jest sprytniejszy, to może coś na jakiś czas ukryć, ale nie do końca i nie na zawsze.
Czy równą miarą traktujecie Kościół katolicki? Wielu Prymasów Polski było związanych z Łowiczem, ich portrety wiszą w miejscowym muzeum, a Panu przypisuje się przydomek „Kościelny”.
Nie słyszałem (śmiech). Jestem wierzącym, chrześcijaninem, człowiekiem Kościoła w znaczeniu wspólnoty wierzących. Jako człowiek czuję się członkiem wielu wspólnot. Od najbliższej – rodziny – przez wspólnotę lokalną - moje miasto - po Kościół. Wiele informujemy o tym, co się dzieje w parafiach, bo życie religijne uważam za cząstkę życia społecznego. Ale nie stosujemy żadnej taryfy ulgowej wobec Kościoła. Jeśli jakiś smród wyjdzie w parafii, także piszemy o tym. Bywa, że na pierwszych stronach.
CZYTAJ DALEJ
TUTAJ
Inne tematy w dziale Rozmaitości