Z prof. Mirosławem Karwatem o etosach zawodowych ulegających erozji rozmawia Wiesław Łuka.
Prof. Mirosław Karwat, specjalista w zakresie teorii polityki i socjotechniki, kierownik Zakładu Filozofii i Teorii Polityki Instytutu Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. Autor książek m.in. „Sztuka manipulacji politycznej”, „O perfidii”, „O demagogii”.
Media są oszalałe z samozachwytu – mówi Pan Profesor. Co to znaczy?
Najbardziej widoczny jest samozachwyt w zachowaniach gospodarzy programów „dla każdego”: prezenterów pogody, sprawozdawców sportowych, czy specjalistów od ogrodnictwa lub kulinariów. Nadużywają środków ekspresji - pewnych słów, zwrotów, ale również gestów, póz, schematów tak zwanej mowy ciała. Nadużywają, bo zbyt często to jest pretensjonalnym wymuszaniem atrakcyjności, i służy bardziej autoprezentacji, wyeksponowaniu siebie niż meritum spraw, którymi się zajmują. Ta minoderyjna lub nacechowana szarżowaniem forma (np. krzykliwość showmanów), przesłania albo zastępuje treść. Ale też samoupojenie widać czasem w postawach gwiazdorów informacji i publicystyki, zachowujących się tak, jak gdyby byli reżyserami wydarzeń politycznych lub sędziami w jakimś konkursie dla publiczności. Pozują na rzeczników opinii publicznej, lecz przejęci są bardziej sobą niż tematem lub troską o rzeczowość przekazu. Merytoryczna treść i jakość komunikatu tłumiona jest przez megalomański sposób jego przekazu. Młodzi dziennikarze w swej walce o zdobycie nazwiska skwapliwie naśladują tę manierę gwiazdorów.
Ale studenci dziennikarstwa i już praktykujący dziennikarze, zwłaszcza telewizyjni, uczą się języka mediów, formy przekazu, w tym modnej dziś tzw. mowy ciała. Nie tylko zresztą dziennikarze, ale także wszyscy, którzy z racji wykonywanych zawodów występują w środkach masowego przekazu, między innymi politycy. Jeśli się uczą, to potem chcą pokazać, że się nauczyli i że umieją.
To prawda. Poniekąd rozumiem tło psychologiczne takich zachowań dziennikarzy walczących o byt w coraz trudniejszych warunkach. Chcą być wyraziści i rozpoznawalni pośród konkurentów. A ich pozycja zawodowa nie jest pewna i dana im raz na zawsze; nawet u gwiazdorów. Ale czy muszą się zachowywać jak roboty? Wystarczy porównać – bez dźwięku – gestykulację prezenterów, gospodarzy widowisk: toż to istna parada klonów albo relacja z ćwiczeń w szóstej klasie. Obserwuję dwa rodzaje samozachwytu. Jeden to przymilanie i wdzięczenie się do odbiorcy – taktyka prymusa klasowego chcącego zarobić na kolejną piątkę. Drugi sposób, często bardzo groźny, to dodawanie sobie powagi arbitralnością, napastliwością, arogancją, często agresją w stosunku do rozmówców. Nieraz bardzo znani dziennikarze, gwiazdy zawodu podkreślają swoje znaczenie i pracują na swoją popularność przez napastliwość wobec osoby zaproszonej do wywiadu, czy dyskusji.
Mogę prosić o przykłady?
Pamiętny tandem znanych dziennikarzy TVN – Tomasza Sekielskiego i Andrzeja Morozowskiego w programie „Teraz MY”. Wielokrotnie przekraczali granicę dziennikarskiej bezstronności i profesjonalnej kultury. Zapraszali do studia gości po to, by zmyć im głowę. Zachowywali się jak prokuratorzy przesłuchujący podejrzanych o przestępstwa albo jak duet szyderców natrząsających się z naiwniaka, który dał się zwabić do ich studia. Złośliwość wobec gościa, mruganie okiem do publiczki. Koronnym przykładem upojenia i pychy tego tandemu były tzw. taśmy prawdy. Rzeczywiście mieli swój udział w nagraniu rozmowy Renaty Begier z wysłannikami prezesa Jarosława, której przedmiotem była próba przewerbowania grupy posłów ofertą nie tylko stanowisk, ale i spłaty długów… z kasy Sejmu. Ale potem spijanie śmietanki z tego szlagieru stało się festiwalem megalomanii, kiedy dziennikarze ci przedstawiali siebie jako inicjatorów i reżyserów wielkiej akcji politycznej – bez żadnego dystansu do sprawy, bez cienia świadomości, że politycy (w tym z Samoobrony) też prowadzili swoją grę, i nie jest pewne, kto był w tej prowokacji sprawcą, a kto narzędziem. To był także przykład kreacji rzeczywistości, nie zaś dziennikarskiej relacji. A przecież zadaniem dziennikarza nie jest tworzenie faktów politycznych, lecz ich opisywanie i analizowanie.
W jednej z prasowych analiz zarzucał Pan Monice Olejnik prokuratorski, a nawet inkwizytorski styl prowadzenia rozmów w „Kropce nad „i”…
Taki zarzut można by też postawić wielu innym gwiazdom dziennikarstwa. Dla jasności: nie wątpię, że ich status gwiazd medialnych jest zasłużony, oparty na niewątpliwych uzdolnieniach, kwalifikacjach, wyrazistej indywidualności. Ale razi dysonans między stylem przekazu a potencjałem intelektualnym wybitnych dziennikarzy. Proszę zwrócić uwagę, jak odmienne są – i w przekazie, i w odbiorze – programy telewizyjne, audycje radiowe i felietony Moniki Olejnik drukowane w Gazecie Wyborczej. W prasowych felietonach autorka wykazuje się wyjątkową rzeczowością, choć nie unika w polemikach tonów ironicznych i typowej dla siebie kąśliwości. W felietonie to nie razi, natomiast pozostawia niesmak w tele-wywiadzie, który upodabnia się do przemaglowania podejrzanego, do rozmowy dyrektora z podwładnym, który znów przeskrobał.
Bo w gazecie nie widzimy grymasów oraz inkwizytorskich spojrzeń w oczy zaproszonych interlokutorów. Te spojrzenia hipnotyzują również widzów i tylko można sobie wyobrazić, jak działają na siedzących przed dziennikarką rozmówców…
Ma pan rację. Felieton prasowy to monolog autora, który odpowiada wyłącznie za treść i język tekstu, natomiast w programie telewizyjnym ocenie podlega również traktowanie zaproszonego gościa: czy to jest rozmowa, czy też pojedynek albo egzekucja, czy gościom zapewnia się możliwość wypowiedzi, repliki, sprostowania. Inaczej zresztą odbierane są audycje radiowe Moniki Olejnik, w których drapieżność pytań jest nawet ogromną zaletą programów. Tymczasem w telewizji równocześnie przemawia się słowem oraz językiem ciała. Tutaj ekspresja – trudno powiedzieć, w jakim stopniu zamierzona lub żywiołowa, niekontrolowana – nastrojów gospodarza programu, jego własnych ocen, wyczuwalnych sympatii i antypatii zakłóca przekaz merytoryczny. Zwyczajnie przeszkadzają w myśleniu miny, gesty, grymasy, stałe wchodzenie w słowo, przerywanie, komentowanie bez dopuszczenia do odpowiedzi. Wówczas rozmowa staje się meczem do jednej bramki. Autorska formuła programu nie zawiera upoważnienia do takiej asymetrii. A przecież pani redaktor bynajmniej nie należy to tej samej kategorii, co guru programu „Warto rozmawiać”. Przypomina to czasem praktykę niektórych gazet reklamujących się jako niezależne, udających bezstronność, choć gołym okiem widać, że prowadzą one agitację na rzecz jednej opcji politycznej. Choć trzeba przyznać, że znacznym grupom widowni, czy czytelników to nie przeszkadza.
CZYTAJ DALEJ:
TUTAJ
Inne tematy w dziale Rozmaitości