Z Ewą Szkurłat – Adamską o losie porzuconych, starych ludzi, o obiektywizmie w reportażu i głupocie urzędników rozmawia Marek Palczewski.
Ewa Szkurłat – Adamska. Dziennikarka Polskiego Radia Kraków. „Podwójny magister" czyli historyk i politolog w jednym ciele. Laureatka Nagrody Głównej SDP Wolności Słowa (za reportaż śledczy w 2007 roku) i ponad dwudziestu konkursów na reportaż radiowy. Jej reportaże reprezentowały Polskie Radio na międzynarodowym festiwalu Prix Europa w Berlinie, zostały nagrodzone m.in. przez Fundację Batorego, 3 Ministrów i Marszałka Senatu RP. Laureatka nagrody SDP w 2011 za reportaż „7 dolin czyli polityka w okolicznościach przyrody”, wyróżniona za reportaż „Porzuceni”.
Myśli Pani czasem o tych bohaterach reportażu „Porzuceni” – samotnych i opuszczonych przez bliskich, pozostawionych przez nich w szpitalach i przytułkach, bo rodzina nie chciała mieć kłopotu?
Myślę - i dlatego powtórzyłam ten reportaż przed Świętami. Może ktoś po wysłuchaniu go zadzwoni do swojej starszej krewnej, babci czy sąsiadki? Seniorzy z mojego reportażu wydawali się tacy bezbronni – siedzieli cichutko na szpitalnych łózkach i patrzyli w okno, albo na drzwi. Czekali.
Ci starzy ludzie próbowali w reportażu usprawiedliwiać czyny swoich dzieci czy wnuków – dlaczego?
Bo ból, który czują jest zbyt wielki. Próbują go zagłuszyć słowami, które budują nadzieję i złudzenia. Przecież porzuceni seniorzy mają pełną świadomość tego, co się stało. Wielu z nich cierpi na depresję, właśnie z powodu odrzucenia. Zakład Opieki Leczniczej zwiększył liczbę zatrudnionych psychologów, bo nie radzili sobie z nastrojami pacjentów. Podziwiam personel, który robi co może, aby poprawić ich samopoczucie. Ale nie zastąpią im rodziny. Mogą dać tylko namiastkę tego, czego oni potrzebują.
W „Porzuconych” dominuje smutek, motyw odrzucenia. Ale jest i druga strona ludzkiej natury, którą Pani pokazuje w innych reportażach. Na przykład w nagraniu zatytułowanym „Serce” przedstawiła Pani wielkie poświęcenie i oddanie lekarzy małym pacjentom przywożonym do Krakowa z Ukrainy i Białorusi z wydawałoby się nieuleczalnymi wadami serca. Tam było zło, tu triumfuje dobro. Co mocniej Panią porusza?
Zawsze chcę pokazać to, co widzę i czego się dowiedziałam. Dobro mnie cieszy, zło -wytrąca z równowagi. Te reportaże było bardzo trudno zrealizować. Musiałam przekonać ludzi, że zależy mi, aby nagrać materiał prawdziwy, a nie szybki. Media elektroniczne mają pewne ograniczenia. Nie mogę stać, obserwować, a potem to opisać. Muszę skłonić ludzi, aby zechcieli się wypowiedzieć. I to często jest problem. Kiedy ludzie mogą się czymś pochwalić - chętnie się wypowiadają. Jeśli mają mówić o sprawach złożonych i trudnych, to nabierają wody w usta. Słuchacze, którzy czasem do mnie piszą po emisji reportaży twierdzą, że w najciemniejszym nawet tunelu pokazuję światło. Bo ono zawsze gdzieś tam tkwi – nawet w „najczarniejszej” historii. Ja go nie tworzę, po prostu szukam go, aż znajdę.
Czy reportaż rejestruje tylko życie, czy ma je również zmienić?
Jest formą autorską – więc tak naprawdę przedstawia problem lub bohatera moimi oczami. I tu spada na mnie wielka odpowiedzialność, aby ten obraz był pełny i prawdziwy. Parę moich reportaży zmieniło życie bohaterów lub rzeczywistość w której funkcjonują. Po emisji audycji o Polakach z Kazachstanu zgłosił się sponsor, który zaoferował dużą sumę pieniędzy. Stowarzyszenie kupiło za nie dom, w którym zamieszkały 4 rodziny. W innym wypadku sponsorzy zafundowali operację małemu Michałkowi - reportaż nagrodzony przez SDP 4 lata temu zmusił urzędników do wzięcia odpowiedzialności za błędne decyzje, audycja o dwuznacznym etycznie zachowaniu lekarzy wobec chorych na SM skłoniła krakowski oddział NFZ do przyjrzenia się sytuacji chorych i usprawnienia źle funkcjonujących kolejek po interferon. Rok temu amerykańska Polonia odnalazła w Internecie mój reportaż o powodzianach z Małopolski. Wyemitowali go w lokalnym radiu, na charytatywnym balu i zebrali 13 tysięcy dolarów. Przekazali to krakowskiej fundacji, która kupiła m.in. sprzęt dla tamtejszej OSP. Skorzystała na tym cała społeczność.
Prywatni ludzie pomagają, a urzędnicy i politycy – jak oni się zachowują?
„Człowiek strzela, a Pan Bóg kulę nosi”. Wykonuję swoją pracę najlepiej jak potrafię, ale nigdy nie mam gwarancji z jakim odzewem się spotka. Czasem zrobienie reportażu wstrzymuje pewne działania. Bo rozmówcy muszą liczyć się z tym, że znowu wrócę z mikrofonem i zapytam czy zrealizowali swoje obietnice. Przeraża mnie postępujące poczucie bezkarności polityków, samorządowców i urzędników. Nawet jeśli złapię ich na kłamstwie lub im je udowodnię to uśmiechają się jakby chcieli powiedzieć „i co mi zrobisz”? Oni dobrze wiedza, że są w pewnych konfiguracjach politycznych i w związku z tym są „nie do ruszenia”.
Obnaża Pani głupotę urzędników. Da się ją zwalczyć?
Nie da się. Pracuję nad tym od piętnastu lat, ale uważam, że od co najmniej pięciu lat jest coraz gorzej.
Demaskuje Pani niektóre polskie mity, choćby mit żołnierza – patrioty. Jeden z nich po powrocie z wojny irackiej mówi: „czuję, że wszystko, co oddałem temu krajowi, o kant dupy rozbić”. Co Pani czuje, kiedy słyszy takie słowa?
On tak czuje i ja go rozumiem. I cieszę się, że zechciał to powiedzieć do mikrofonu - on może, bo już odszedł z wojska. To nie znaczy, że nie jest patriotą. Wielu tak myśli, ale boją się o tym mówić. Zwykły żołnierz nie może się tak po prostu wypowiedzieć, od tego są rzecznicy. Ci przechodzą szereg szkoleń, gdzie ich uczą jak rozmawiać z dziennikarzami. Żołnierze są rozgoryczeni. Mają powody. Proszę sobie przypomnieć o ilu aferach w wojsku donosiły media. Miliony złotych znikały za sprawą wysokich oficerów. Narażano życie i zdrowie żołnierzy, bo dowódcy fałszowali dokumentację. Ci, którzy narażają swoje życie na misjach są według mnie paskudnie traktowani przez polityków, którzy jeżdżą się z nimi fotografować „przy kotlecie”, a przez kilka lat nie potrafili ustawowo rozwiązać problemów weteranów. Najpierw wysłali ich na wojnę, a potem, przed wyborami, podważali sens naszej obecności w Iraku czy Afganistanie. To jakaś schizofrenia. No i sprawa Nangar Khel. Nie oceniam winy czy nie-winy. Sam sposób zatrzymania oskarżonych żołnierzy i ich traktowania był skandaliczny. Odegrano jakiś teatr – na potrzeby polityków różnych opcji.
Reportażysta może zachować obiektywizm w takiej sytuacji? A może powinien współodczuwać ze swymi bohaterami: przeżywać ich stresy, ból, niepowodzenia, nadzieje i sukcesy?
To zależy od tematu i bohatera. Jeśli przygotowuję reportaż śledczy lub interwencyjny, to muszę wykazać się zegarmistrzowską precyzją. Tu nie ma miejsca na emocje, a nawet jeśli się pojawią-nie mogą wpływać na przedstawienie wszystkich za i przeciw. Nie utożsamiam się z moimi bohaterami, ale często się z nimi solidaryzuję. Jeśli reportaż budzi olbrzymie emocje, odczekuję tydzień od zakończenia nagrań, zanim zacznę je montować. To pozwala mi złapać dystans.
Bohaterowie tych reportaży to często ofiary systemu, natury, przemocy rodzinnej pod wszelką postacią, wojny, czy urzędników. Pani staje w ich obronie, i z jakim efektem?
Często przegrywam, czasem wygrywam. Nieraz bohater audycji mówi:” nie udało się tego zmienić, ale to dla mnie bardzo ważne, że pani o mnie walczyła, a ludzie mogli usłyszeć moją historię”. Czasem to im wystarczy. Ktoś usłyszał ich głos.
Kiedyś zajmowała się Pani reportażem śledczym. Dziś jakby go mniej – dlaczego?
Zrealizowałam ponad 100 reportaży- z czego zaledwie 5 śledczych. Te pięć reportaży otrzymało w sumie 10 różnych nagród, ale nie uważam się za dziennikarza śledczego. Trudno mi więc wypowiadać się na ten temat, bo nie czuję się do tego uprawniona. Mogę powiedzieć jak to wygląda w radiu. To się po prostu finansowo nie opłaca. Moim szefom było obojętne czy robię reportaż śledczy czy artystyczny. Wycena była taka sama, a wysiłek niewspółmierny. Przygotowując reportaż śledczy zbierałam materiał raz 9 miesięcy, innym razem pół roku, potem miesiąc, a raz dwa tygodnie. Oczywiście, w międzyczasie wykonywałam inne swoje obowiązki. Oprócz tego musiałam przeanalizować kilkadziesiąt dokumentów i wysłuchiwać nieprzyjemnych wypowiedzi ludzi zdenerwowanych tym, że dotarłam do sedna sprawy, albo sugestii, że panowie, z którymi rozmawiam znają mojego prezesa. Jestem przekonana, że gdyby ktokolwiek podał mnie do sądu, moja redakcja nie udzieliłaby mi wsparcia. Dwukrotnie musiałam ostro protestować, kiedy kolejni prezesi nie rozumieli, że chronię moich informatorów i dlatego nie pozwalam kopiować audycji na czyjąś prośbę, ani umieszczać jej w Internecie. W takiej sytuacji pojawia się pytanie: po co?
Po co więc zrobiła Pani reportaż „7 dolin, czyli polityka w okolicznościach przyrody” o inwestycji niezgodnej z prawem? Jakie było tło powstania nagrodzonego przez SDP reportażu?
O pomoc poprosili mnie ludzie związani z ochroną przyrody – urzędnicy i naukowcy. Opowiedzieli mi, że od 6 lat trwają bardzo mocne naciski ze strony posłów, kolejnych wojewodów, samorządowców oraz urząd marszałkowski, aby zaakceptowali oni olbrzymią inwestycje która jest niezgodna z polskim i unijnym prawem ochrony przyrody. Kiedy rozmawiałam z potencjalnym inwestorem, który jest jednym z najbogatszych Polaków a zarazem jednym z największych pracodawców na Nowosądecczyźnie byłam zaskoczona, że żaden z polityków i najważniejszych urzędników województwa nie powiedział mu wprost, że ta inwestycja jest niezgodna z prawem.
Dlaczego nikt mu o tym nie powiedział?
Chodziło o to, by wyglądało to tak, jakby inwestycję blokowali sfrustrowani ekolodzy i niekompetentni urzędnicy regionalnej dyrekcji ochrony środowiska. I o dziwo ten temat zawsze wracał przed kolejnymi wyborami samorządowymi i parlamentarnymi. W tym reportażu pokazałam, jak przyroda staje się zakładnikiem polityków, którzy nie przejmują się obowiązującym prawem.
Czy zatem – zapytam o to ponownie - reportażysta ma wpływ na rzeczywistość?
Kiedyś myślałam, że tak. Teraz, w większym stopniu, że nie. Jedyne co możemy zrobić, to pokazać patologie albo pozytywne zjawiska.
Inne tematy w dziale Rozmaitości