Z Anitą Gargas o śledztwie dziennikarskim w sprawie katastrofy smoleńskiej rozmawia Błażej Torański.
Anita Gargas – dziennikarka śledcza, z wykształcenia matematyczka. Pracuje w "Gazecie Polskiej". Była szefem redakcji publicystyki i reportażu oraz wicedyrektorem ds. publicystyki TVP1.Autorka programu "Misja specjalna". Wcześniej pracowała w „Ozonie”, w „Nowym Świecie” i w „Tygodniku Solidarność”. Jest autorką filmu śledczego - "10.04.10" - poświęconego wyjaśnieniu przyczyn katasrofy smoleńskiej.
Jadwiga Kaczyńska mówi w Pani filmie „10.04.10”: „Wydaje mi się, że to nie była zwykła katastrofa”. Pani też tak się wydaje?
Jestem pewna, że to nie była zwykła katastrofa. Przekonałam się o tym w Smoleńsku, gdzie byłam dwa razy. Po raz pierwszy z ekipą „Misji specjalnej” we wrześniu 2010 roku. Już na początku uderzyło nas, na jak małym obszarze doszło do katastrofy. Trzy długości tupolewa na dwie i pół długości jego skrzydeł. Ten skrawek ziemi można było prawidłowo zabezpieczyć, zebrać wszystkie dowody: szczątki ofiar i samolotu. Stało to w sprzeczności z tym, co słyszeliśmy, że nie udało się dobrze zabezpieczyć tego terenu, ponieważ był zbyt rozległy. Jeszcze w maju pielgrzymi odnajdowali fragmenty wraku i ciał. Z kolei relacje świadków - którzy coś widzieli lub słyszeli tego feralnego dnia - były rozbieżne z tym, co mówili przedstawiciele państwa. A już koronnym argumentem stały się zdobyte przez nas filmy i zdjęcia z miejsca katastrofy, zarejestrowane przez pierwszy tydzień. Pokazywały one metodyczne niszczenie przez stronę rosyjską najważniejszego dowodu w sprawie: wraku samolotu. Rosjanie wybijali łomami szyby, butami deptali miejsca, które powinni zabezpieczyć specjaliści. Używali koparek, spychaczy, stalowych lin. Miażdżyli szczątki. Nie można już było stwierdzić, na jakiej wysokości doszło do awarii – jeśli w ogóle do niej doszło – i kiedy nastąpiło zderzenie z ziemią.
Która z wersji jest Pani bliższa: o błędach ludzi, awarii silnika, zamachu?
Zebrane przez nas dowody wskazywały, że o ile nie mamy pewności, że doszło do zamachu, to mamy stuprocentową pewność, że doszło do mataczenia w śledztwie. Z jakiego powodu, skoro rzekomo wszystko było w porządku i o katastrofie zdecydował tylko błąd pilotów, którzy uparli się, aby wylądować?
Największą siłą „10.04-10” są dowody na zacieranie śladów i kneblowanie ust świadkom, zastraszanie ich. Sparaliżowani strachem ludzie zatrzaskiwali przed Panią drzwi.
Po wrześniu 2010 byłam w Smoleńsku jeszcze raz: w lutym 2011 roku. Dotarłam do świadków, których wcześniej nie przesłuchała ani prokuratura polska, ani rosyjska, ani komisja badająca wypadek. Odnaleźliśmy bez problemu naocznych świadków ostatnich sekund lotu tupolewa. Ludzie ci się nie znają, gdzie indziej pracują i mieszkają, ale ich relacje były spójne, uzupełniały się. Wynika z nich, że kiedy samolot był kilkanaście metrów nad ziemią, doszło do dziwnego zdarzenia.
Za ogonem tupolewa, jak mówili, pojawił się ogień. Jakby pięciometrowa kometa, żółtko gigantycznego jaja.
Mówili o rozbłysku, jakby wybuchu, ale używali różnych porównań w zależności od kąta widzenia. Nie zajęła się tym ani komisja Millera, ani MAK. Niewątpliwie nie była to normalna reakcja samolotu. Argumentowano, że jak pilot dodaje mocy silnikowi, to pojawia się słup iskier. Jednak z takim zjawiskiem mamy do czynienia wyłącznie w samolotach wojskowych, a nie pasażerskich. W TU-154 czegoś takiego nie ma. Pytanie, skąd to się wzięło? Prawdopodobnie coś, co miało związek ze środkowym silnikiem, kluczowym dla sterowności samolotu. Czy to była awaria? Czy rezultat działania osób trzecich, co można nazwać krótko: zamachem.
CZYTAJ DALEJ:TUTAJ
Inne tematy w dziale Rozmaitości