Rozmowa dnia - 10 listopada
Z Wojciechem Jagielskim o dziennikarstwie nieemocjonalnym, nieprzerażającym, lecz wyjaśniającym rozmawia Wiesław Łuka
Wojciech Jagielski, (ur. 12.09.1960) - polski dziennikarz, korespondent, publicysta. Autor czterech książek z krajów Europy, Azji i Afryki, licznych, licznych nagród dziennikarskich oraz medalu MSZ – Bene Menito. Wieloletni obserwator konfliktów zbrojnych w Afganistanie, Tadżykistanie i Czeczenii.
„Bardzo dużo złych rzeczy widziałem w dziennikarstwie” - wyraziłeś przed wielu laty taką opinię i chęć bycia z daleka od tego zawodu. Ze złych najgorsze, to było co?
Wszechpanująca cenzura w PRL-u. Dostawaliśmy ex cathedra formułowane wykazy z tematami tabu, z wytycznymi, co do ocen poszczególnych rzeczy i zjawisk. Już jako depeszowiec Polskiej Agencji Prasowej, bo od tego zaczynałem, musiałem pisać o NATO jako agresywnym pakcie wojskowym, a o Układzie Warszawskim jako sojuszu obronnym. W NATO agresywnie atakowały helikoptery, w UW obronnie działały śmigłowce. Listy tych wytycznych ciągle się wydłużały i one mnie straszyły. Inna sprawa: ja zawsze myślałem o dziennikarstwie zagranicznym, a tylko przed wybrańcami granice były otwarte. Większość miała szlaban na podróże. Można by wyliczać bez końca zakazy i nakazy.
Co jednak sprawiło, że się przekonałeś do zawodu?
Wiele rzeczy jednak w nim pociąga, o czym dość szybko się przekonałem – dziennikarz co prawda ciągle żyje w napięciu, ale paradoksalnie dłużej zostaje młody, bo tempo jego pracy nie pozwala mu myśleć o stresie i rozczulać się nad sobą. Dziennikarstwo z jednej strony wyniszcza, ale z drugiej konserwuje; człowiek nie ma czasu się zestarzeć. Po studiach dziennikarskich, skończyłem Instytut Spraw Międzynarodowych i równolegle studiowałem na Afrykanistyce. Po niej zgłosiłem się do wojska na ochotnika, przed wyznaczoną kolejką, by mieć to z głowy; w kamaszki pozwolono mi wejść szybko i bez problemu, bo byłem wysportowany. A potem, po epizodzie pracy w telewizji, gdzie nic mnie nie pociągnęło – tam nie było dynamiki - pewnego dnia rano wszedłem do newsroomu Polskiej Agencji Prasowej i w widoku szeregu ustawionych, wielkich dalekopisów zakochałem się od pierwszego wejrzenia. Przy dalekopisach zobaczyłem pociągające sterty depesz, czyli nieprzebrane źródło informacji…
Ale depesze, lub zazwyczaj krótkie informacje, to teksty, jak uczy teoria dziennikarstwa, zobiektywizowane, odpersonalizowane; bohaterami informacji są wydarzenie i fakt, nie ma tam miejsca na odautorskie opinie, oceny, komentarze, na popisy językowe – to mało pociągająca twórczość…
Chyba jestem urodzonym depeszowcem. Nigdy nie czułem potrzeby podpisywania depeszy imieniem i nazwiskiem. Ja nawet literek - bo każdy depeszowiec miał przecież swoje inicjały – nie wymyślałem sobie takich, by każdy wiedział, że ja, to ja. Minie wystarczyła literka „w”.
To co cię pociągało w PAP-ie?
Właśnie informacja. Szczególnie ta, która była opatrzona słówkiem „pilna”. Miałem jako pierwszy do niej dostęp. Opracowywałem ją, ona dopiero po godzinie docierała do radiosłuchaczy, telewidzów i czytelników. To naturalne, że dość szybko zrodziła się również potrzeba pisania dłuższych artykułów, sygnowanych imieniem i nazwiskiem, zawierających także moje opinie i oceny faktów oraz wydarzeń. Przydzielono mi już wówczas bardzo ciekawy rejon wschód Europy – Związek Radziecki, gdzie tzw. pieriestrojka wszystkich interesowała jako zwiastun reformy komunizmu. Te większe teksty zanosiłem do Gazety Wyborczej, która także było nimi zainteresowana. Jedno z drugim się połączyło, teksty spotkały się z dobrym przyjęciem i przeszedłem do Gazety. Szczególnie dużo artykułów pisałem o Zakaukaziu, na którym działo się, jak pamiętamy, wyjątkowo dużo. Zacząłem tam jeździć. Imponowała mi już wówczas w artykułach większa dawka autorskiego indywidualizmu – więcej własnych opisów wydarzeń z gorących miejsc tamtych republik, więcej analiz zjawisk społecznych i politycznych. Wyszukiwałem i prezentowałem ciekawych ludzi - komu by to nie imponowało? Również to, że czytelnicy Gazety to zauważali i coraz wyżej sobie cenili; przyszły pierwsze, prestiżowe nagrody.
A kiedy był pierwszy reportaż?
Wiosną 1993 roku. W Afganistanie poznałem amerykańskiego dziennikarza, Richarda Ehrlicha, który wydał reporterską książkę o Indochinach i prosił mnie o pomoc w jej wydaniu w Polsce. Pomogłem mu – w ramach promocji dokonałem kompilacji fragmentów jego tekstów z moimi materiałami i wyszła poruszająca publikacja o seksbiznesie w Bangkoku, Sajgonie i Phnom Penh. Moja żona, powieściopisarka, oceniła ten tekst jako „coś przypominającego reportaż ”. Pół roku później napisałem pierwszy, samodzielny reportaż z Gruzji. Wówczas „załapałem”, na czym takie reporterskie opowiadanie powinno polegać.
No, na czym?
Na pewno nie tylko na chwytaniu i zapisywaniu luźnych, choć ciekawych obrazków z życia.
Ale przecież reportaż dopuszcza dość luźną kompozycję kolażową. Ty preferujesz kompozycję linearną, podporządkowaną chronologii wydarzeń.
Nie jestem przeciwnikiem kolażu. O co innego mi chodzi – siadam do reportażu, kiedy instynktownie wyczuwam, że zebrany materiał - wydarzenia, rzeczywiste sceny, ludzie, ich przeżycia coś łączy, spaja je jakaś ogólna myśl. Muszę dostrzec tę myśl – mogą to być refleksje na przykład o idei trwania lub chęci zmiany, szansie wyboru lub jego niemożności, przypadku lub determinizmu, odpowiedzialności w podejmowaniu decyzji lub jej braku, rwania się władzy lub trzymania jej za wszelką cenę. Jeśli w posiadanym materiale nie odkryję tej myśli, która stanowi oś dramaturgii i klamrę spinającą całość, to nie zaczynam pisania. Zanim wybiorę kompozycję tekstu, muszę wiedzieć, o czym mam opowiedzieć.
Od depeszowca agencyjnego do reportażu – to jakby podążanie drogą Ryszarda Kapuścińskiego, na którego często się powołujesz jako na swego arcymistrza. Jaką lekcję od niego odebrałeś?
Powiem o dwóch. Autor „Cesarza” pokazał mi, że dziennikarstwo można uprawiać w sposób literacki, że bardzo ważny jest styl pisania. W PAP nie uczono stylu. W depeszy najważniejsza jest waga informacji, depesza nie znosi popisów stylistycznych, zawijasów zdaniowych i udziwnień językowych. Choć nawet depesze Kapuścińskiego wyróżniały się wyjątkowym spojrzeniem na świat oraz stylem. Jakiś korespondent donosił o narastającym konflikcie między Salwadorem a Hondurasem, Kapuściński też o tym informował, ale niezależnie od tego zauważał i opisywał na przykład scenę rozstrzelania na rynku małego salwadorskiego miasta jakiegoś dezertera z armii. Tu już było kawałek prozy z Hemingway’a. Po drugie - mój arcymistrz dostrzegał w rzeczywistości rzeczy, często drobne, ale symboliczne, stanowiące klucze do zrozumienia wielkich zjawisk. Inni nie mieli tego daru.
Reportażysta, wieloletni kandydat do literackiego Nobla ( również jestem jego fanem), któremu w pewnym momencie zaczęto wytykać większe lub mniejsze przeinaczanie faktów, nawet ich zmyślanie. Jeden z krytyków angielskich dostrzegł w latach dziewięćdziesiątych w „Hebanie” błędy faktograficzne…
Kapuściński był fantastycznie i bezkrytycznie odbierany w kręgu języków romańskich, gorzej natomiast w kręgu anglosaskim…
Jak ty odebrałeś książkę Artura Domosławskiego, „Kapuściński – non fiction”, w której także znakomity reportażysta wytyka mistrzowi - reportażyście konfabulację…
Czytaj dalej: www.sdp.pl/rozmowa-dnia-wojciech-jagielski
Inne tematy w dziale Rozmaitości