Z Robertem Sobkowiczem, fotoreporterem, który procesował się z państwem, rozmawia Błażej Torański.
Robert Sobkowicz ma 36 lat, jest fotoreporterem „Naszego Dziennika” od początku istnienia gazety. 24 czerwca 1999 roku fotografując manifestację radomskiej zbrojeniówki przed MON został trafiony gumową kulą z policyjnej broni i stracił oko. Prokuratura, sąd karny i specjalna komisja MSWiA nie dostrzegły winy żadnego policjanta za „tragiczny wypadek”. O Sobkowiczu wszyscy zapomnieli. Dopiero w ubiegłym tygodniu - po dwunastu latach procesu - sąd cywilny wydał w tej sprawie prawomocny wyrok.
Czy nadal, sięgając po szklankę, mija Pan ją dłonią?
Organizm już się przyzwyczaił. Z oceną odległości miałem problemy przez pierwsze lata. Jest już o wiele lepiej, ale bariery pozostaną. Jeśli na przykład w Sejmie muszę podbiec po schodach, aby zrobić zdjęcie, nie mam zdolności rozpoznawania przestrzeni, jak moi koledzy fotoreporterzy. Muszę uważać.
Po demonstracji radomskiego Łucznika media donosiły o latających w powietrzu płytach chodnikowych, znakach drogowych, śrubach, petardach. Nie bał się Pan?
Tak naprawdę to płyt chodnikowych nie widziałem. Znak drogowy poleciał. Petard nie było. Ta manifestacja tak strasznie nie wyglądała, jakby się mogło wydawać. W 1999 roku co najmniej dwa razy w tygodniu demonstrowano niezadowolenie i policja nie używała tak drastycznych środków przymusu, jak w tym przypadku.
Policjanci użyli jednak armatek wodnych, gazów łzawiących i strzelali gumowymi kulami.
Tak, ale w mojej ocenie była to manifestacja siły policji. Użyli gazu, ale nie wiadomo po co, bo ludzie zaczęli się rozchodzić i żadnego zagrożenia już nie było. Poza tym ten gaz nie wywoływał łez. Po chwili uruchomili armatkę wodną, która chyba była popsuta, bo polewała wodą, jakby ktoś użył węża w ogródku. Wreszcie usłyszeliśmy głuche, tępe strzały, jakby rzucono petardy. Stałem w grupie dziennikarzy. Nagle zobaczyliśmy, jak na środku ulicy upadł mężczyzna. Podbiegłem zrobić zdjęcia. Odstawiłem aparat od oka, kiedy padł strzał. Poczułem szum w głowie, ciemność, lała się krew.
Pewnie armatka i gaz nie miały atestu. Policja popełniła wiele oczywistych błędów. Dlaczego Pana zdaniem nie chcieli się do nich przyznać przez 12 lat?
Tak naprawdę nie przyznają się do tej pory, chociaż w prawomocnym wyroku sąd wymienił ich błędy. Biegły ocenił, że nie było potrzeby użycia drastycznych środków przymusu, bo nie było zagrożenia. Policja nawet nie ostrzegła, że użyje broni. Nie strzelali w nogi, jak powinni, tylko powyżej pasa. W rezultacie jeden z demonstrantów dostał w brzuch, drugi w ramię, komuś innemu kula otarła się o czoło, a ja dostałem w oko. Co tu dużo mówić, nie przyznali się, szli w zaparte, aby uniknąć odpowiedzialności.
Zabrano Pana do szpitala MSWiA czy kliniki rządowej?
Nie, trafiłem do zwykłego szpitala, który akurat miał dyżur. Poczułem wielki zawód, bo przez kilka godzin nikt się mną nie interesował. Byłem już tak osłabiony, że wymiotowałem krwią. Dowiedziałem się potem, że tak długo podejmowano decyzję, który szpital ma mnie operować, bo ranami postrzałowymi zajmuje się tylko szpital MSW. W czwartek, tydzień po zabiegu w cywilnym szpitalu wypisano mnie do domu. W piątek była akurat debata w Sejmie. Wicepremier, minister spraw wewnętrznych Janusz Tomaszewski mówił, że jestem w szpitalu MSW, gdzie zapewniono mi leczenie, ale ja tam nigdy nie byłem …
Ówczesny premier Jerzy Buzek deklarował pokrycie kosztów leczenia, rentę specjalną i teleobiektyw. Czy politycy dotrzymali słowa?
CZYTAJ DALEJ:TUTAJ
Inne tematy w dziale Rozmaitości