Z Robertem Rewińskim o wielkim strachu dziennikarza w celi, o nieudolności polskiego wymiaru sprawiedliwości rozmawia Błażej Torański.
Robert Rewiński był dziennikarzem „Gazety Wyborczej” ( 1999-2007), skąd przeszedł do polskiej edycji „The Wall Street Journal”. W latach 2008-2011 tworzył i redagował portale internetowe Jak-Budowac.pl, PrestizowyDom.pl, JakRemontowac.pl i TaniaChata.pl. Jako scenarzysta współpracuje z filmowcami produkującymi dla sieci Discovery. Od maja 2011 mieszka w Edynburgu. Jest redaktorem naczelnym Emito.net - portalu polonijnego w Wielkiej Brytanii.
Wyemigrował Pan do Edynburga za chlebem czy za wolnym słowem?
Kiedy jechałem na lotnisko znajoma producentka filmowa powiedziała mi: „Jedziesz za chlebem i wolnością”. Tak to rzeczywiście się stało, bo w Polsce dziennikarz taki jak ja - aresztowany i skazany prawomocnym wyrokiem z art. 212 kodeksu karnego - ma ogromny problem ze znalezieniem pracy w dobrej redakcji, na dobrym stanowisku.
Jakie Pan miał problemy po serii artykułów opublikowanych w 2004 roku w zielonogórskim wydaniu „Gazety Wyborczej”? Opisał Pan powiązania biznesowe i nepotyzm na styku Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska, Narodowego Funduszu Zdrowia i prywatnej firmy Victoria.
Przez kolejne lata pracowałem w „Gazecie Wyborczej”. Właściciel Victorii wytoczył mi proces o zniesławienie, a ja awansowałem z Zielonej Góry do Poznania, a potem do Warszawy. W 2007 roku z własnej woli odszedłem z „Gazety”, bo dostałem propozycję pracy w warszawskiej redakcji „The Wall Street Journal”.
Gdzie te problemy? Wymienia Pan same sukcesy.
W 2008 roku zostałem aresztowany.
Pamięta Pan Wielki Czwartek 2008 roku. Co się wtedy wydarzyło?
Pod domem zajechał mi drogę nieoznakowany jeep, z którego wyskoczyło trzech „napakowanych” gości. Zapadał zmrok i myślałem, że to jakiś napad, że chcą mi wpierdolić i zabić. Okazało się, że to policja. Zakuli mnie w kajdanki, jak bandytę, zakazali rozmawiać przez telefon i odwieźli na komendę. Zostałem aresztowany.
Na podstawie międzynarodowego listu gończego, który rozesłała za Panem sędzia zielonogórskiego sądu. Jak do tego doszło?
Policjanci nie wiedzieli z jakiego powodu mnie aresztują. Ich przełożeni też nie. Na komendzie czekali na faks z Zielonej Góry, który potwierdził, że jestem aresztowany na dwa miesiące z artykułu 212 kk.
- Dwieście dwanaście? Co to kurwa jest? – złościł się jeden z policjantów. Musiał szukać w kodeksie karnym. Przeczytał: pomówienie. - Czym oni nam dupę zawracają? Ja pierdolę, pojebało ich w tych sądach? Kim ty jesteś? – spytał. – Dziennikarzem? O kurwa mać! Za chwilę będziemy musieli papiery wypełniać. Bo przecież nakaz aresztowania jest na 2 miesiące.
Stał się Pan dla nich poważnym problemem przed świętami …
Byli wściekli z powodu konieczności wypełnienia żmudnej, biurokratycznej procedury. W kajdankach przewieźli mnie na kolejny komisariat, na „dołek”. Zabrali sznurowadła i pasek, jak w opowiadaniach Hłaski. Chciałem zachować obrączkę, ale policjant ostrzegł mnie „Jak chcesz, kurwa, żeby ci gość w celi odgryzł palucha w nocy, to sobie ją zostaw. Ale lepiej oddaj”.
Z kim Pan trafił do jednej celi w areszcie na warszawskim Grochowie?
Siedziałem w dwóch celach. W pierwszej, przejściowej, miałem zakaz kontaktów ze światem zewnętrznym: z telewizją, z prasą, z telefonem. W sześcioosobowej celi znalazł się Polak deportowany z Wielkiej Brytanii za handel narkotykami i za porwania. Czeczen za pobicie z użyciem kastetu. Opowiadał nam, jak zabijał na wojnie. Byli też faceci oskarżeni o: ciężkie pobicie, o znieważenie funkcjonariusza i jeden deportowany z Londynu za rzekome paserstwo telefonu komórkowego.
Bał się pan?
Więzienie to nie jest miejsce dla dziennikarzy. O dwudziestej drugiej gaśnie światło i nie ma możliwości, aby się obronić przed kimś, kto ma złe zamiary. Dopada człowieka strach. Każdy, kto ma słabe nerwy i nie jest przygotowany, może sobie zrobić coś głupiego. Jak ten dziennikarz, który kilka lat temu podciął sobie żyły w kościele wiedząc, że ma iść siedzieć.
Wojciech Sumliński, którego podejrzewano o składanie korupcyjnych propozycji byłym oficerom WSI.
Nie dziwię się, że to zrobił, bo pamiętam swój początkowy, silny strach. W celi, w której spędziłem Wielki Piątek, sobotę, niedzielę i poniedziałek ostatecznie ułożyliśmy się. Jak ludzie skazani na siebie w trudnej rzeczywistości.
Nikt nie miał złych intencji?
Na szczęście nie. Ale we wtorek każdy z nas musiał już opuścić celę przejściową i trafić do docelowej. Trafiłem do najlepszej i najczystszej, bo wychowawca w tym więzieniu mądrze selekcjonował. Tam siedział ze mną facet, który przyznał się, że zabił. Już na początku wskazał mi kabel od telewizora i powiedział krótko: „Jak chcesz, to się wieszaj”. Drugi był oskarżony o świadome usiłowanie zabójstwa. Trzeci trafił za alimenty. Ludzie w areszcie są nieprzewidywalni. Mają za sobą zmiany w psychice, więc nigdy nie można być pewnym, co się wydarzy. A właściwie powinienem był wyjść już w Wielki Piątek, następnego dnia po zatrzymaniu. Tego dnia brat wpłacił kaucję - 20 tys. zł - i sąd wydał nakaz wypuszczenia mnie.
Dlaczego tak się nie stało?
Czytaj dalej: TUTAJ
Inne tematy w dziale Rozmaitości