Powódź, podtopienia, klęska żywiołowa! Dzieci płaczą, chłopy walczą z żywiołem, kobity próbują ratować dobytek... Ale nie lękajcie się! Na ratunek przybywa pan minister ze swoją ekipą specjalistów (od makijażu i PRu) oraz zastępem kamerzystów.
Jak to cholera jest, że jak tylko coś złego w kraju się dzieje, to głowy państwa i ministrowie, nieważne jakiej formacji, zamiast siedzieć na dupie w biurze i koordynować działania (chociaż może lepiej nie, bo nic o tym nie wiedzą), albo chociaż rozdzielać dodatkowe fundusze na działania doraźne i przyszłe, to muszą jechać na miejsce? Naprawdę nie ma nic lepszego do roboty? To na cholerę to stanowisko istnieje w ogóle? I dlaczego nazywa się "Minister spraw wewnętrznych i administracji", a nie "Minister zwiedzania katastrof i innych atrakcji"?
Jeszcze to jeżdżenie do przecinania wstęgi na otwarciu kolejnych 15 merów drogi lokalnej rozumiem, trzeba się promować, ale w takich sytuacjach?
"Minister Siemoniak jest na miejscu podtopienia" - no kur*a fantastycznie, szczęście niepojęte!
I co tam robi? Worki z piaskiem napełnia, czy nosi? A może z wiaderkiem przyjechał i Kowalskim wodę z podwórka wylewa?
Jeszcze rozumiem w czasie kampanii, że trzeba się pokazać, gdzie się da. Że się pochyla nad losem szaraczków wyborczych. Ale chłop już urząd ma, więc mógłby urzędować, zamiast jeździć po całej Polsce, w te i na zad, kolumną rządową, żeby pokazać, że stoi w kaloszach i okiem eksperta może stwierdzić - faktycznie, sporo wody.
Jedyny efekt takiej wizyty jest taki, że zajmuje miejsce i przeszkadza ludziom, którzy faktycznie próbują coś tam zrobić.
No i ewentualnie może po drodze kolumną rządową się w kogoś wpierdzielić. Np. w wóz straży pożarnej. Tak w ramach pomocy.
Inne tematy w dziale Polityka