Postanowiłam spędzić emeryturę na Polinezji Francuskiej. I na ten pomysł wpadłam dość dawno, gdy jeszcze chyba była UW, a nie PO i nie było żadnych pomysłów reformowania ustawy, albo były, ale nie przetaczały się przez kraj takie wrzawy i protesty. Tak więc nie jest to koncepcja równoległa z obecnymi nastrojami społecznymi. Ogólnie uważam, że świadomość społeczna galopująca w postępie geometrycznym szkodzi zarówno ludziom jak i władzy (jakakolwiek by ona nie była).
No nic... Wracam do mojej emerytury... Otóż wymyśliłam to po obejrzeniu jakiegoś programu telewizyjnego o tamtym rejonie świata. Poza tym, że wiedziałam, że taki jest, to dowiedziałam się m.in., że w czasie wiania jakichś wiatrów mieszkańcy wysp (a jest ich około 3 tysięcy, zaś na każdej może max 50ciu ludzi) zapadają w stan zwany FJU. Wtedy zakochałam się w / we FJU. FJU polega na tym, że ze względu na jakieś magiczne oddziaływanie atmosfery na biosferę leży się w hamaku przez dwa tygodnie... i nic. I już. I się leży. Bardzo mi się ta koncepcja spodobała i postanowiłam ją na emeryturze zrealizować. Teraz za bardzo nie pozwala mi temperament, ale myślę, że on złagodnieje i takie spędzenie starości będzie ok. No bo co ja tam w sumie potrzebuję... Ciepło tam jest, więc wytnę dziury na głowę w dwóch prześcieradłach i kiecki gotowe. Z trzeciego prześcieradła zrobię hamak. No sznurek może jakiś, ale to mi chyba sąsiad z drugiej strony wyspy doradzi jak zrobić... Ruszę do niego po pomoc między jednym a drugim FJU. Chyba zdążę obrócić...
Kokos nad głową, ryba w wodzie, błękit morza, cień palmy... Co mi więcej potrzeba?
A dostawy papierosów i piwa jakoś dogadam z piratami.
Inne tematy w dziale Rozmaitości