Przeczytałam tutaj dzisiaj tekst na temat kobiecości, a raczej "wzrokowości" męskiej w tej kwestii. Czyli ogólnie glany won, a na to miejsce kiecka i szpilki i już by było ok.
Otóż niekoniecznie Panie Roninie.
Jak najbardziej w tej ogólności się zgadzam, bo przegięcie w żadną stronę nie jest ok. Tipsy, które sprawiają, że pani w sklepie przy kasie nie może zebrać z podłogi 13 groszy, które jej upadły (byłam świadkiem takiej sytuacji i szczerze mówiąc z premedytacją nie pomogłam i patrzyłam jak się męczy) są równie odrażające jak uciuchrane spodnie na nastolatce. Już pomijam, że zawsze mam nieodparte wrażenie permanentnego brudu za takimi sztucznymi pazurami.
Kobieta w krótkiej spódnicy i na szpilkach w listopadzie urzekającym lodowatym deszczem też nie wygląda najlepiej po oczekiwaniu na tramwaj, który jak raz miał awarię. Czerwony kinol, pomarszczone uszy i załzawione oczy nie dodaja uroku.
Pani w eleganckiej garsonce przy +30 stopniach Celsjusza na zewnątrz również nie czuje się komfortowo (wraz z otoczeniem), a wypieki i upocony kark zasadniczo kaleczą samopoczucie, co mocno kobiecości ujmuje.
Niektóre kobiety nawet wręcz nie powinny nosić spódnic, sukienek, zbyt dużych dekoltów, mieć długie włosy, i uwydatniać ramiona (patrz: Marit Bjoergen).
Może po prostu dajmy paniom mozliwość wyboru i dopasowania swojego stylu do swojej osobowości oraz sytuacji i niekoniecznie będzie to znaczyć, że kobieta w dżinsach nie jest apetyczna. Oczywiście pomijam tu patologie subkulturowe, ale wpajanie w świadomość, że bez sukienki jest się monstrumem nie jest ok.
I jeszcze jedno... Ja też jestem wzrokowcem (choć twierdzi się, że kobiety tego zmysłu nie posiadają). I np. każdy facet z wąsami kojarzy mi się z kimś, kto śmierdzi zjełczałym, niedolizanym z zarostu rosołem, albo masłem. Być może krzywdzące, ale silniejsze ode mnie. Wyjątkiem jest Jean Reno.
Inne tematy w dziale Rozmaitości