Pragnę zdementować pogłoski jakoby święta były nadzwyczajnym obciążeniem dla budżetu domowego, a portfel piszczał z głodu. Ja wiem, że jestem dość dziwnym przypadkiem świętowania, ale miałam nadzieję wstrzelić się chociaż w tę warstwę omówienia, utyskiwania, paniki i zrzędzenia. Otóż nie da się.
Święta kosztują mnie dużo mniej niż codzienność. Po pierwsze nie biesiaduję. Może dlatego, że przygotowując kilka potraw (proporcjonalnie do liczby gąb) już i tak się nawącham, więc właściwie przez dwa dni zjadam pół pętka białej pieczonej kiełbasy, trzy plasterki wędliny, pół jajka, dwie kromki chleba i popijam kubeczkiem barszczu. Słodyczy nie lubię, więc ich w domu właściwie nie ma. Nie robię też spędów rodzinnych. Nie mam zapotrzebowania na kalorie, bo raczej nie uprawiam wysiłków fizycznych. Tym samym prawie nie palę, bo głównie drzemię na fotelu przy jakichś filmach. Nie przemieszczam się po mieście (bo po co), więc nie zahaczam o sklepy (tym bardziej, że zamknięte). Kioski też, więc nie kupuję gazet. Pieczywo jest, masło jest... Psy mają żarcie na dwa dni. Nie wykonuję telefonów, więc nie nabijam licznika, bo ludzie chcą mieć spokój, a służbowo to już tym bardziej wydatek odpada w święta. Nie używam gazu poza podgrzaniem barszczu, ani nie zużywam prądu z piekarnika, bo kiełbasę upiekłam w piątek i wystarczy do wtorku. Talerze mam brudne dwa. I jeden nóż oraz widelec, więc płyn do mycia naczyń oszczędzony. Nie kusi mnie chińska knajpa w drodze z roboty, ani promocja na śrubokręty w sklepie dla ubogich, a dziecko ma ferie, więc nie wyciąga ode mnie kieszonkowego na batona, ani dychy na składkę klasową, bo np. pani ma imieniny. Nie taknuję benzyny. Nie zużywam również pasty do butów, bo na spacery ze zwierzyną chodzę w trampkach.
Ale jak wspomniałam - moje świętowanie nie jest normalne.
Inne tematy w dziale Rozmaitości