23.56 kilka lat temu. Pomysł zrodzony w kilka minut i na szybko zapakowana szczoteczka do zębów i majtki na zmianę. Potem kobieta pędząca przez miasto z torbą, klepiąca sie po kieszeniach żeby sprawdzić, czy wzięty portfel, klucze, dokumenty... Celem - dworzec PKS. Dalej - Krynica Morska. Według rozkładu - koło 7ej rano na miejscu. Po drodze dłuższy przystanek w jakimś mieście i szukanie nieistniejącej toalety. Ale za garażami było zacisznie. Reszta autokaru też sikała po krzakach.
A potem morze z lewej, Zalew Wiślany z prawej... i bieg na przystań (autobus stanowczo zbyt wolno otwierał drzwi).
Jest! Jest ten jacht. Przycumowany i leniwie buja się przy kei. Torba na pokład i co tu dalej...? Nie można tak z pustymi rękami. Przecież ma być niespodzianka w pełnym wymiarze.
Zaprzyjaźniony bar jeszcze zamknięty, ale właścicielka już jest. Samochód stoi na parkingu. Wejście na zaplecze otwarte.
No to co? Zrobić jajecznicę, zagrzać parówki, posmarować chleb masłem i pokroić pomidora. I z parującym talerzem wrócić na łódź. Byle szybko. Byle nie ostygło.
Na szczęście blisko.
Wyraz twarzy obudzonego świtem kapitana... bezcenne.
A po co to piszę?
Bo czasem warto przypomnieć sobie, że są chwile, które są na tyle durne, że aż ręce opadają, a człowiek pluje sobie w brodę za naiwność, ale... jakże to wspomnienie warte jest tej głupoty.
Albo odwrotnie... głupota warta jest wspomnienia.
Bo warto kochać idiotyczne (z pozoru) pomysły. One jakoś tak magicznie się odwdzięczają.
Inne tematy w dziale Rozmaitości